Materiały prasoweChodzi o tych z pozoru niezauważalnych, cichych i anonimowych ludzi, którzy dbają o błahą codzienność wielkich tego świata. Ci ludzie jednak wszystko wiedzą i znajdują się bliżej źródła decyzji niż wielu polityków. Nawet w dobie realnego socjalizmu w Polsce ówczesne elity nie umiały się obyć bez służby, nazywanej czasem dla niepoznaki „obsługa”.

Film „Kamerdyner” nie jest właściwie na niwie kinowej niczym nowym – nie było oczywiście jak dotąd fabuły o afroamerykańskim kamerdynerze prezydentów, ale uzbierałoby się trochę filmów o służących różnych ras i narodowości.

Obok setek epizodów, z mniej lub bardziej znanych filmów mamy tu i dzielną pokojówkę z „Przeminęło z wiatrem” (1939), która nie bała się pouczania panienki Scarlett (Hattie McDaniel dostała za tę rolę Oscara, stając się pierwszą aktorką o czarnym kolorze skóry, która otrzymała to wyróżnienie), ale i demonicznego kamerdynera-sekretarza ze „Służącego” (1964) Josepha Loseya, który manipulował swoim pracodawcą. Relacja pracodawca‒pracobiorca bardzo często ulega zakłóceniu i nie zawsze wiadomo, kto znajduje się na górze, a kto na dole hierarchii władzy. W kategorii kina o służbie za „wzorzec z Sèvres” należy jednak uznać kolejne seriale realizowane przez BBC, takie jak „Upstairs, Downstairs” (1971) czy popularny od stosunkowo niedawna „Downton Abbey”. Mieliśmy także „Okruchy dnia” (1993) Jamesa Ivory’ego czy „Gosford Park” (2003) Roberta Altmana (wprawdzie reżyser był Amerykaninem i do tego w dziejach tamtejszej kinematografii symbolicznym, ale film trudno uznać za niebrytyjski). Społeczeństwo brytyjskie z jego okrzepłą od wieków strukturą, którą można było wprawdzie przeskoczyć indywidualnie, ale nie grupowo, nadawało się do pokazania różnic między tymi, którym służono, a tymi, którzy mieli służyć.

„Kamerdyner” nie jest więc pierwszym filmem pokazującym świat z punktu widzenia służącego, ale po raz pierwszy pokazuje to na sposób epicki, zasadniczo skupia się tylko na jego życiu, a przede wszystkim – czyni to w szerszym kontekście przemian statusu czarnej społeczności w Ameryce od lat dwudziestych ubiegłego wieku do czasów nam współczesnych. Produkcję spina klamra – zabójstwo ojca i gwałt na matce głównego bohatera gdzieś na farmie w Karolinie na początku oraz audiencja u Baracka Obamy na końcu. Osiemdziesiąt lat temu, gdy zaczynała się akcja filmu, biały właściciel (mimo formalnie zniesionego niewolnictwa) był panem życia i śmierci małego Cecila; teraz on, Afroamerykanin, jest przyjmowany w Białym Domu, którego głównym mieszkańcem jest inny Amerykanin o czarnym kolorze skóry.

Żeby tak się jednak stało, reżyser filmu ukazuje rozległą panoramę dziejów czarnej społeczności. Mamy więc dogorywające gospodarczo Południe wystylizowane na podobieństwo „Koloru Purpury” (1984) Stevena Spielberga czy pisarstwa Trumana Capote’a. Mamy i ucieczkę młodego Cecila z Południa do Waszyngtonu, czym przypomniana została wielka fala emigracji Murzynów z Południa do ośrodków przemysłowych Północy. Mamy również sekwencje ekstraordynaryjne. Cecil, główny bohater, jest kelnerem znakomitym i to dzięki temu trafia do Białego Domu. Jest to miejsce, które przechodzi ewolucję razem z całym krajem.

Mimo że pozycja Afroamerykanów powoli ewoluuje, stosunek służby i pracodawcy jest jednak niejednoznaczny. Cecil zarabia mniej od białego pracownika, ale ‒ z uwagi na bliski kontakt z kolejnymi prezydentami ‒ staje się ich powiernikiem. Niestety twórcy filmu nie poprowadzili wielu ciekawych wątków, skupiając się choćby na stereotypowym przedstawieniu postaci J.F. Kennedy’ego, udrapowanego w pozę cierpiącego Mesjasza, czy skracając sekwencję Richarda Nixona (granego przez Johna Cusacka z lekką manierą psychopatyczną) do fragmentów zaledwie mówiących o nim jako o alkoholiku, fałszerzu i bezwzględnym politykierze oraz kłamcy. Nie wykorzystano wątków związanych z Dwightem Eisenhowerem i Lyndonem Johnsonem – tych dwóch ludzi, z usposobienia konserwatystów, przełamało swoje własne uprzedzenia i uczyniło dla zrównania ras więcej niż legendarny JFK. Pierwszy doprowadził do użycia sił federalnych i wsparcia walki o równouprawnienie, drugi przeprowadził w Kongresie pakiet ustaw, który to równouprawnienie zalegalizował.

Stosunki Cecila z prezydentami w tym filmie mają charakter wybitnie anegdotyczny i sugerowałyby podobnie zakwalifikować ten film, gdyby nie obecność wątku biograficznego głównego bohatera i jego rodziny. Uważam, że jest to jedna z ciekawszych prób przeniesienia na ekran ewolucji życia afroamerykańskiej rodziny: od stabilizacji ekonomicznej lat pięćdziesiątych, kiedy to Cecil ciężką pracą przebija się z dołu na górę i uzyskuje życiowy dobrobyt, przez rewolucję lat sześćdziesiątych, kiedy to jego syn, wychowany już w cywilizowanych warunkach, odrzuca ojcowskie lęki i zaczyna działalność polityczną, poprzez „lukrowany” muzyką disco egalitaryzm lat siedemdziesiątych (drugi syn Cecila ginie wtedy w Wietnamie), aż po lata osiemdziesiąte, kiedy sytuacja czarnych Amerykanów staje się zasadniczo znośna. Wtedy jednak pojawiają się podziały wewnętrzne i chęć do pomocy innym – choćby mieszkańcom Afryki Południowej.

Mimo to film zbyt mocno przypomina elementarz wiedzy o dziejach Afromerykanów. Również obraz prezydentów USA jest zbyt uproszczony. Być może, aby zachować epickość, twórcy musieli zdecydować się na wybór mniejszego zła – chcąc poprowadzić wątek przez lata historii, tracą na szczegółach. Film Lee Danielsa ma jednak zalety inne niż genialne role Foresta Whitakera i Oprah Winfrey (jako żony głównego bohatera) czy wyraziste epizody aktorek takich jak Jane Fonda (w roli Nancy Reagan). Pozostanie jako świadectwo przemian w społeczeństwie amerykańskim na przestrzeni ostatnich ośmiu dekad. W Ameryce nastąpił proces, w wyniku którego pogardzani znaleźli się na szczycie. Wersja filmowa opowieści o tym procesie jest z zasady bardziej uproszczona niż liczne monografie, ale trafi też do większej liczby odbiorców potencjalnie głodnych tej wiedzy. I tu się rola filmu jako swoistej liber pauperum historii domknie.

Film:

„Kamerdyner”, reż. Lee Daniels, USA 2013.