To nie do końca prawda. Choć Obama roztaczał przed wyborcami wielkie wizje, zawsze unikał deklaracji ideowych. Owszem, zapowiadał „zmianę” i odnowę amerykańskiego społeczeństwa, ale nigdy nie czynił tego pod ideologicznymi sztandarami. „Nie jestem osobą szczególnie przywiązaną do jakiejś ideologii”, mówił prezydent podczas spotkania z zamożnymi darczyńcami w Seattle. „Są pewne wartości, które żarliwie wyznaję, ale kiedy przychodzi do ustalenia, jak wprowadzić je w życie, jestem pragmatykiem”. Ten sam człowiek, który porywał tłumy hasłem wielkiej reformy, jednocześnie wierzył, że politycznych przeciwników zdoła do swoich racji po prostu przekonać. A tam, gdzie porozumienie nie będzie możliwe, zawrzeć kompromis, spotkać się „w połowie drogi”.

To przekonanie zostało mocno nadwyrężone już w pierwszej kadencji, kiedy Republikanie odmawiali współpracy z Obamą na wszelkich możliwych polach. Słynną ustawę Obamacare, reformującą system opieki zdrowotnej przegłosowano w roku 2009, gdy to partia prezydenta kontrolowała obie izby Kongresu. Za nowym prawem nie zagłosował ani jeden (!) Republikanin, a od tego czasu wniosek o jego wycofanie zgłaszano w Kongresie już kilkadziesiąt razy! Co gorsza, od listopada 2010 roku, kiedy to partia opozycyjna wobec prezydenta odzyskała większość w Izbie Reprezentantów, amerykańska polityka wewnętrzna to permanentna walka Białego Domu z Kapitolem.

Prezydentura w dołku

Konflikt zaostrzył się po reelekcji Obamy i trwał przez cały rok 2013, uznawany powszechnie za najgorszy rok jego prezydentury. Przykłady? Trzynaście miesięcy po słynnych zabójstwach w szkole podstawowej w Newtown Obama nie zdołał przeforsować ustawy wprowadzającej obowiązek weryfikacji zdrowia psychicznego i niekaralności osób kupujących broń. I to mimo że takie rozwiązanie popierało w pewnym momencie ponad 90 proc. Amerykanów! Nie udało się również przeprowadzić reformy systemu imigracyjnego, czy istotnie zreformować rynków finansowych, a w październiku doszło do pierwszego od 17 lat paraliżu rządowego, wskutek którego tysiące rządowych instytucji na 16 dni zawiesiło działalność. Nie ulega wątpliwości, że winę za tę ostatnią sprawę ponosi radykalna frakcja Partii Republikańskiej, ale paraliż był także dla wielu Amerykanów kolejnym dowodem niemocy Białego Domu. Dokładnie w tym samym czasie strona internetowa, za pomocą której Amerykanie mieli zapisywać się na ubezpieczenia zdrowotne w ramach Obamacare właściwie przestała działać. Jej naprawy ciągnęły się przez tygodnie i były wizerunkową katastrofą.

Jeśli do powyższych kłopotów dodamy rewelacje Edwarda Snowdena dotyczące NSA, niejednoznaczną reakcję w sprawie Syrii (Obama najpierw powiedział, że użycie broni chemicznej przez Asada będzie przekroczeniem „czerwonej linii”, a potem z deklaracji się wycofał) oraz przewrotu wojskowego w Egipcie, a także negatywny bilans stosunków z Rosją otrzymamy pewne wyobrażenie o tym, jak słabo wypadł prezydent w ciągu ostatnich 12 miesięcy.

Co się zmieni?

Rezultatem wszystkich powyższych problemów są rekordowo niskie wskaźniki poparcia. Dziś tylko nieco ponad 40 proc. Amerykanów twierdzi, że prezydent dobrze wykonuje swoją funkcję. Mniej więcej tyle samo dobrze oceniało George W. Busha w roku 2005, czyli po tym, jak przyznał, że Irak nie posiadał broni masowego rażenia, a więc główne uzasadnienie dla rozpoczęcie wojny z tym krajem było niezgodne z prawdą.

Dlaczego jednak Obama powinien przejmować się słupkami poparcia, skoro nie musi już ubiegać się o reelekcję? W listopadzie tego roku odbędą się wybory do Kongresu. Szanse na to, że Partia Demokratyczna odzyska kontrolę nad Izbą Reprezentantów są znikome. Co gorsza, zagrożona jest przewaga tego ugrupowania w Senacie. Jeśli spełni się najgorszy dla prezydenta scenariusz, do końca swojej prezydentury nie tylko nie przeforsuje żadnych ważnych dla siebie ustaw, a być może będzie musiał zażarcie bronić tych już wprowadzonych, choćby Obamacare. Niewielki kapitał polityczny wynikający z niskiego poparcia w sondażach na pewno mu tego zadania nie ułatwi. Zamiast wspierać głowę państwa w jego działaniach, kolejni sojusznicy będą się od niego oddalać w obawie, że niechęć do Obamy przeniesie się także na nich.

Prezydent kontratakuje

To dlatego w swoim dorocznym orędziu prezydent zapowiedział, że jeśli nie otrzyma wsparcia Kongresu, tam gdzie to możliwe będzie działał samodzielnie za pomocą tzw. dekretów wykonawczych (executive orders), niewymagających zgody parlamentu. Obama do tej pory nie używał tego narzędzia zbyt często – w ciągu ostatnich pięciu lat jedynie 168 razy. Dla porównania w tym samym czasie Goerge W. Bush skorzystał z takiej możliwości 291 razy a Bill Clinton 364 razy.

Dekrety wykonawcze nie uzdrowią jednak amerykańskiej polityki, ponieważ do wprowadzenia większości poważnych decyzji potrzebna jest zmiana ustawowa. Przykładów nie trzeba daleko szukać. W czasie orędzia prezydent zapowiedział podniesienie płacy minimalnej do 10,10$ za godzinę (obecnie jest to 7,25$) dla pracowników zatrudnianych przez instytucje rządowe. Do objęcia nowym prawem wszystkich zatrudnionych potrzebna jest już jednak zgoda władzy ustawodawczej. Choć około 75 proc. Amerykanów popiera podwyżkę, szanse na przegłosowanie ustawy są niewielkie. Skąd to wiemy? Najprostszym obserwowalnym wskaźnikiem jest zachowanie przedstawicieli partii opozycyjnej podczas prezydenckiego orędzia. Republikanie na słowa prezydenta właściwie nie zareagowali, w odróżnieniu od Demokratów, którzy przyjęli je owacją na stojąco.

Innym ważnym elementem przemowy było kolejne już wezwanie do kompleksowej reformy systemu imigracyjnego. Oklaski ze strony Republikanów oraz fakt, że część podniosła się nawet ze swoich siedzeń (a to wyższa forma aprobaty) sugerują, że w tej akurat kwestii współpraca z oponentami jest możliwa. Znacznie gorzej było w przypadku Obamacare, której prezydent bronił, milczeniem pomijając wszelkie wpadki przy jej wdrażaniu. Odwołał się za to do historii siedzącej na sali kobiety. Samotna matka z Arizony kilka dni po zapisaniu się do nowego systemu została poddana operacji ratującej życie, na którą w przeciwnym razie nie byłoby jej stać. Nawet ten starannie zaplanowany pokaz nie wywołał reakcji ze strony partii opozycyjnej.

Podobnie było kiedy Obama znów wezwał do zamknięcia więzienia w Guantanamo (słabe oklaski z obu stron, a więc szanse niemal zerowe) oraz poparcia dla promocji odnawialnych źródeł energii (znów brak oklasków ze strony republikańskiej). O regulacji dostępu do broni czy reformie świata finansów, czyli ważnych punktach poprzednich dorocznych przemówień nie było w ogóle mowy.

Jakie jest zatem prawdopodobieństwo, że prezydent zrealizuje swoje cele? Obecnie niewielkie. A jeśli w listopadowych wyborach jego partia poniesie klęskę, spadnie ono niemal do zera. Wówczas, jak większość prezydentów zbliżających się do końca urzędowania, Obama prawdopodobnie śmielej zaangażuje się w politykę zagraniczną, ponieważ w tej dziedzinie konstytucja pozwala mu na dużą swobodę działania bez zgody Kongresu.

Ale może tym razem będzie inaczej? Może prezydent obiecując mniej, paradoksalnie zdoła osiągnąć więcej? Coraz mniej jego sympatyków nadal w to wierzy.