Obserwatorzy demokracji lokalnej – na równi akademicy i aktywiści – przyznają dość zgodnie, że choć co do jakości wielu z tych procesów można mieć zastrzeżenia, to ich liczba i sama dynamika rozprzestrzeniania się pomysłu są bezprecedensowe. Zwłaszcza, że władze centralne zainteresowanie tą ideą wyraziły głośno dopiero jakiś czas po tym, jak gminy zaczęły sięgać po nią na własną rękę – nie było programów pilotażowych (jak np. w Wielkiej Brytanii) czy zmian w prawie, które mogłyby do tego wprost zachęcać (jak to było z funduszem sołeckim).

„Szaleństwo” dotknęło też Warszawę, w której jesienią zeszłego roku ruszyły działania zmierzające do tego, by łącznie około 26 mln z budżetów dzielnic zostało w 2015 r. wydanych na to, co wymyślą i wybiorą sami mieszkańcy.

Prawo do miasta 

Można powiedzieć: oto skutki zejścia z rewolucyjnych francuskich barykad na grunt polskiej, jakoś już uleżanej, demokracji lokalnej idei „prawa do miasta” Henri Lefebvre’a i Davida Harveya. Coraz więcej mieszkańców chciałoby mieć do powiedzenia coś więcej w sprawie swojego miasta, niż to, na co pozwala sam akt wyboru radnego tudzież burmistrza raz na cztery lata. Zwłaszcza gdy władza działa w oderwaniu od codziennych postulatów swoich wyborców – czy to z pobudek czysto politycznych, czy w imię specyficznie rozumianej „eksperckości” i przekonania, że „wie lepiej”.

Budżet partycypacyjny stał się pozornie najprostszą odpowiedzią na kontestację takiego stanu rzeczy – i to paradoksalnie zarówno dla niezadowolonych mieszkańców, jak i obawiających się tego niezadowolenia polityków. Mieszkańcy mogą odebrać władzom część decyzji w sprawach lokalnych, zyskać dostęp do lokalnych pieniędzy. Politycy z kolei mogą przedstawiać budżet partycypacyjny jako dowód na swoją otwartość na głos obywateli, w praktyce realizowany w formie plebiscytu na projekty finansowane ze środków, które i tak musieliby na coś wydać. Ale przecież nie o to powinno w tym wszystkim chodzić!

Budżet partycypacyjny to nie maszynka, którą wystarczy odpalić i która „po prostu” zadziała, jeśli tylko zapewni się minimalną sprawność struktur administracyjnych do jej obsługi. | Ewa Stokłuska

 

Dzisiejsza Warszawa, tak jak i inne polskie miasta, nie znajduje się w sytuacji Porto Alegre z 1989 roku. Skala problemów społecznych i politycznych jest o wiele mniejsza niż w przypadku wyzwań, z którymi zmagała się dwie dekady temu ta brazylijska metropolia. Nie wydaje mi się, byśmy potrzebowali w polskich miastach rewolucji zastępującej system przedstawicielski demokracją bezpośrednią. Sądzę natomiast, że jesteśmy już jako obywatele na tyle dojrzali, by obowiązujący model demokracji lokalnej wzbogacić o element deliberacyjny: otworzyć go na debatę, świadome dopuszczenie do zderzania opinii i pomysłów, poszukiwanie wspólnej odpowiedzi na pytanie, co to właściwie jest dobro wspólne i jak dążyć do jego realizacji. Tak właśnie rodzi się sfera publiczna – w dialogu i żywej dyskusji.

Promocja współodpowiedzialności

Budżet partycypacyjny zakłada otwarcie procesów zarządzania miastem na głos samych mieszkańców oraz uruchomienie debaty, w której występują oni jako eksperci we własnej sprawie, artykułują swoje potrzeby i podejmują rozmowę na temat wizji rozwoju miasta. Jest „tylko i aż” narzędziem, obok innych – takich jak konsultacje społeczne, obywatelska inicjatywa uchwałodawcza, inicjatywa lokalna czy lokalne referenda. Instrumentem, który mądrze wykorzystywany stanowi wyraz pewnego sposobu myślenia o tym, jak powinien funkcjonować lokalny samorząd – jako wspólnota organów władzy i mieszkańców danej jednostki terytorialnej, współdziałających na rzecz jej rozwoju. Dobrze prowadzony budżet partycypacyjny ma szansę sprawić, że mieszkańcy poczują się realnie współodpowiedzialni za swoje miasto. A jednocześnie popularyzacja tego rodzaju projektów powinna pozytywnie wpłynąć na zwiększenie efektywności wydawania środków z lokalnego budżetu i budowanie więzi w lokalnej społeczności.

Warszawa i warszawiacy są gotowi na podjęcie tego wyzwania. Podkreślam słowo „wyzwanie”, bo budżet partycypacyjny to nie maszynka, którą wystarczy odpalić i która po prostu zadziała, jeśli tylko zapewni się minimalną sprawność struktur administracyjnych do jej obsługi. To proces wymagający dużego zaangażowania czasu i działania wielu osób – w godzinach pracy urzędów, a także po godzinach, w siedzibach organizacji pozarządowych i spółdzielni, w szkołach, na dzielnicowych festynach, w prywatnych mieszkaniach, wśród przyjaciół i sąsiadów. Wszędzie tam, gdzie można wspólnie zastanowić się, co właściwie przydałoby się w naszym mieście, aby było tu ładniej, bezpieczniej, wygodniej i by po prostu lepiej się tu żyło.

Biorąc pod uwagę moment ogłoszenia procedury budżetowej (tuż przed referendum odwoławczym), olbrzymi pośpiech w uruchamianiu czynności i pewne ewidentne braki organizacyjne w przygotowaniu do całego przedsięwzięcia (do tej pory urzędnicy w różnych biurach miejskich na wzmiankę o „tym” budżecie otwierają szeroko oczy), trudno oprzeć się wrażeniu, że ostateczna decyzja w sprawie warszawskiego budżetu partycypacyjnego miała bardziej podłoże polityczne. Była pokłosiem trendu, zgodnie z którym stolica nie mogła być „gorsza” od innych miast, i nie wynikała z ugruntowanej refleksji nad tym, jaką dokładnie rolę ten mechanizm miałby spełniać w Warszawie. Ale obserwując, co się wokół tego procesu dzieje, myślę, że jednak dobrze się stało, że ruszył on już teraz. Oto, mimo że w każdej dzielnicy ratusz centralny sfinansował tylko jedno obowiązkowe spotkanie informacyjne, każdego tygodnia w różnych częściach miasta odbywają się kolejne debaty wokół pomysłów na projekty – organizowane przez urzędy poszczególnych dzielnic, organizacje pozarządowe i różne grupy nieformalne. Do urzędów dzwonią i na dyżury konsultacyjne przychodzą nie tylko miejscy aktywiści, ale także zwykli mieszkańcy. Dowiadują się wreszcie, co dokładnie mieści się w kompetencjach gminy, poznają meandry praw własności do różnych warszawskich terenów, muszą się zmierzyć z kosztami realizacji rozmaitych zadań. Jednym słowem uczą się, jak funkcjonuje miasto.

Przyszłość polskich miast

Już kilkakrotnie próbowałam odpowiedzieć sobie na pytanie, co takiego ma w sobie budżet partycypacyjny, że tak bardzo chwycił w polskich realiach. Być może tajemnica tkwi w jakiejś wypadkowej względnej prostoty założeń tego mechanizmu, konkretności przedmiotu, o jakim mowa (określone sumy pieniędzy), swoistej namacalności rezultatów oraz akceptowalnego dla wielu obywateli poziomu osobistego zaangażowania.

Popularność budżetów partycypacyjnych należy potraktować jako punkt wyjścia do zbudowania szerszego zainteresowania mieszkańców sprawami lokalnej społeczności i możliwościami włączania się we współdecydowanie o niej, np. poprzez udział w konsultacjach czy wykorzystanie inicjatywy lokalnej. Władze lokalne mogą z kolei z powodzeniem korzystać z budżetu partycypacyjnego także jako dodatkowej formy diagnozowania potrzeb i sięgać po gromadzone w ten sposób co roku pomysły, planując wydatki w poszczególnych obszarach w ramach standardowych procedur zarządzania.

W Warszawie w przyszłym roku należałoby połączyć procedurę budżetu partycypacyjnego z dyskusją o tym, w jakim kierunku całe miasto i poszczególne dzielnice chcą się rozwijać. Do tego czasu powinny być już znane wnioski z dzielnicowych diagnoz i ruszyć prace nad miejską strategią rozwoju – będzie to najlepszy moment, by o wydawaniu lokalnych środków pomyśleć w szerszym, ogólnoludzkim kontekście. Wtedy budżet partycypacyjny ma szansę zyskać znaczenie prawdziwie reformatorskie.

 

Przypis:

W 2013r. Pracownia Badań i Innowacji Społecznych „Stocznia” koordynowała prace grupy roboczej, w ramach której grono przedstawicieli organizacji pozarządowych i samorządów lokalnych z różnych miast Polski wypracowało wspólnie dokument określający standardy dla prowadzenia procesów budżetów partycypacyjnych. Jego publikacja w formie elektronicznej planowana jest na koniec I kwartału 2014 r.