1.
Czy nam się to podoba, czy nie, mitologia amerykańskich superbohaterów na dobre zapuściła korzenie także i na naszym kulturowym poletku. Można oczywiście szerokim łukiem omijać wszystkie komiksy spod znaku Marvela i tym podobnych (i większość polskich konsumentów kultury tak przecież czyni z wszystkimi komiksami w ogóle), ale od pewnego czasu superheroes zawładnęli na dobre kinem i pewnie nieprędko oddadzą wywalczone pozycje (a pomyśleć, że jeszcze niedawno krytycy filmowi powtarzali zgodnie, że adaptacje komiksowe są właściwie zawsze skazane na porażkę!). Tak, filmy Marvela też można oczywiście omijać, ale prawda jest taka, że nie zawsze warto. „Strażnicy” Snydera i trylogia „Batman” Nolana – bardzo bliskie i duchem, i literą swoim obrazkowym pierwowzorom – dość skutecznie dowiodły, że perypetie facetów w powiewających pelerynkach mogą oferować znacznie więcej niż tylko rozrywkę dla mas. Przyznam jednak, że ponad wszystkich innych przedkładam bohatera niby z tej samej, ale jednak znacznie odmiennej bajki: Dave’a Lizewskiego, szerzej znanego światu jako Kick-Ass.
2.
Wypada może zacząć od krótkiej deklaracji: jestem wielkim fanem „Kick-Assa”. I wiem też, że może to brzmieć dość podejrzanie: facet bliżej czterdziestki niż trzydziestki ekscytuje się historyjkami o nastolatkach w kostiumach; zdarzało mi się już spotykać z ironicznymi uśmieszkami z tej okazji. Dlatego postaram się naszkicować tutaj coś w rodzaju wyjaśnienia i uzasadnienia dla moich zachwytów.
„Kick-Assa” poznawaliśmy w Polsce w nieco zaburzonej kolejności. Najpierw dotarł do nas film z 2010 r. w reżyserii Matthew Vaughna. Na komiksy Marka Millara i Johna Romity przyszło nam czekać aż do 2013 r., kiedy to na ekrany trafiła ekranizacja dalszych losów bohatera. Oczywiście oryginalny porządek był odwrotny.
Pobieżne przekartkowanie komiksowych albumów mogłoby sprawić wrażenie, że jest to kolejna klasyczna historia o superbohaterze: pełno tu scen przemocy, wciąż jakieś mordobicia ‒ Romita zdradza wyraźną słabość do nadużywania czerwonej farby i rysowania kręgosłupów wystających ze zdekapitowanych szyi oraz czaszek rozrywanych pociskami. A jednak Kick-Ass już w samym pomyśle różni się od swoich kolegów po fachu: w zasadzie wszyscy superherosi są albo istotami o nadprzyrodzonych mocach, często w wyniku jakiegoś losowego zdarzenia (ukąszenie radioaktywnego pająka, napromieniowanie itd.), albo – znacznie rzadziej – posiadają tak niesamowicie nowoczesny sprzęt i ogromne środki, że ich możliwości są równie niesamowite. Tymczasem Kick-Ass to tak naprawdę Dave Lizewski, zwykły amerykański nastolatek, nudzący się w szkole, ekscytujący się dekoltem nauczycielki, sfrustrowany i – jak to ładnie komentuje głos z offu w filmie – mający tylko jedną nadprzyrodzoną cechę: bycie niewidzialnym dla dziewczyn. Tenże Lizewski, jak to chłopcy w jego wieku (i w USA), czyta mnóstwo komiksów o bohaterach w trykotach i w końcu zadaje sobie bardzo proste pytanie: skoro miliony ludzi ekscytują się takimi historiami, to dlaczego nikt nie próbuje założyć maski i zawalczyć o sprawiedliwość? I Dave próbuje. Zakłada zielony kostium i idzie w miasto.
Świat pokazany w „Kick-Assie” jest zasadniczo naszym światem. Dlatego zamiast triumfalnej pierwszej akcji, która odpowiadałaby logice tego rodzaju fikcji, Lizewski debiutuje wprost tragicznie: grupka ulicznych wandali (w komiksie; w filmie są to złodzieje włamujący się do aut) masakruje niedoszłego herosa, a potem jeszcze potrąca go samochód. Lizewski trafia na długie miesiące do szpitala.
Nie poddaje się jednak – i znowu rusza do akcji. I tu dochodzimy do kluczowej sceny, która – muszę przyznać – wydaje mi się lepsza w kinowej wersji, bo doskonale skonstruowana. Szukając jakiegoś szlachetnego zajęcia, Dave natyka się na ogłoszenie o zaginionym kotku, znajduje go nawet, ale spada ze słupa – prosto pod nogi biegnącego mężczyzny (w komiksie ucieka przed grupką dziewczyn napastliwie zarzucających mu, że jest jakimś „zbokiem”). Ów mężczyzna ucieka przed kilkoma bandziorami, którzy teraz mogą go dopaść i zmasakrować. Ale Lizewski nie gapi się bezczynnie, tylko rzuca się w obronie nieznajomego. Scenę walki (w filmie w rytm ostrego kawałka Prodigy) oglądają i nagrywają przechodnie, a kiedy bijący z wściekłością pytają chłopaka, czy zwariował, że staje w obronie kogoś, kogo nawet nie zna, Kick-Ass odpowiada (i tu ostra rąbanka ustępuje podniosłej muzyce), że wariactwem jest raczej katowanie człowieka na oczach gapiów. Agresorzy ustępują, a filmik z bijatyką trafia natychmiast do internetu, gdzie z miejsca bije rekordy oglądalności. Kick-Ass staje się sławny.
I to jest pierwsza rzecz, która wydaje mi się w tej historii przekonująca. Kick-Ass odpowiada na nasze, może i proste, ale powszechne przecież marzenie o wymierzaniu sprawiedliwości i przerwaniu obojętności. Każdy z nas miał kiedyś ochotę rozbić nos jakiemuś bałwanowi za kierownicą, który o mało nie potrącił kobiety z wózkiem na przejściu dla pieszych, albo zrobić porządek z podpitymi dresiarzami rozrabiającymi w tramwaju. Tyle że się boimy i w odróżnieniu od Dave’a nie jesteśmy gotowi zaryzykować kilku miesięcy w szpitalu, albo i czegoś gorszego. Lizewski daje nam szansę na zastępcze śnienie na jawie; to bohater, jakim chcielibyśmy być, a w każdym razie chcielibyśmy, żeby tacy ludzie naprawdę gdzieś istnieli. Tak, to bardzo proste, ale przecież kultura, przede wszystkim jej fabularne dziedziny, właśnie temu służy: daje nam światy zastępcze, pozwalające powetować sobie to, co doskwiera nam w tym prawdziwym.
3.
Urokliwe w tej historii jest to, że stanowi ona zarazem pastisz opowieści o superbohaterach – ukazuje przecież kontrast między prawdziwym światem i światem komiksowym, co czasami jest bardzo zabawne, a czasami bardzo nie – jak i jest prawdziwą historią o superbohaterach. Sam Lizewski jest wprawdzie przede wszystkim nastolatkiem („Kick-Ass” wpisuje się w nieśmiertelny i jakże lubiany przez sporą część – męskiej? – publiczności gatunek opowieści o problemach dorastania, dążenia do seksualnej inicjacji, przyjaźniach i nieuchronnych frustracjach tego wieku: jakże mu nie kibicować?!), ale ma pewne cechy wyjątkowe (prócz psychicznych, rzecz jasna) ‒ w wyniku pobicia po pierwszej nieudanej akcji jest znacznie bardziej odporny na ból. Jednak w trakcie dalszych akcji poznaje jeszcze bardziej prawdziwych superbohaterów: Big Daddy’ego (w filmie gra go naprawdę dobry Nicholas Cage) oraz dziesięcioletnią Hit-Girl, jego córkę, wyszkoloną na nieustraszoną zabójczynię (coś mi się zdaje, że Millar, scenarzysta, oglądał z zainteresowaniem „Leona Zawodowca”, bo jego Mindy i Bessonowska Matilda są do sobie łudząco podobne). Ów doskonale wyszkolony i wyposażony w sprzęt duet walczy ‒ bez żadnych skrupułów ‒ z mafiosami, by pomścić zamordowaną żonę Daddy’ego i matkę Mindy.
Tu zresztą pojawia się największa różnica między filmem i komiksem. W tym pierwszym do samego końca utrzymana zostaje przytoczona wyżej wersja tożsamości owej pary: Big Daddy naprawdę jest szukającym zemsty byłym policjantem, który może i wychował córkę na potwora, ale ze słusznych w sumie pobudek. Ale w komiksie prawda jest inna: tuż przed śmiercią z rąk mafiosów Big Daddy wyznaje im prawdę: nie jest żadnym gliniarzem, nikt mu żony nie zabił. Żona go rzuciła, a on całe życie zajmował się księgowością i czytał dużo komiksów. W końcu miał dość jałowej egzystencji i postanowił zostać superherosem, i zapewnić córce „ciekawe życie, żeby dorastała przy czymś innym niż kolejne edycje «Idola»”. W jego supertajnej walizce mieszczą się unikatowe pierwsze wydania komiksów; wyprzedając je, mógł finansować superbohaterską działalność.
„Kick-Ass” jest zatem historią na wskroś donkichotowską – i to nie tylko powierzchownie. Tak jak szlachcic z La Manchy pod wpływem ksiąg rycerskich, tak Dave i ojciec Mindy za sprawą komiksów postanowili zmienić swoje życie i zrobić coś, co w oczach społeczeństwa uchodzi za wariactwo, ale zarazem ma w sobie coś szlachetnego i idealistycznego. Mogą wydawać się śmieszni (Hiszpan) albo straszni (Amerykanin), ale obcowanie z literaturą pogardliwie traktowaną przez ogół (powieści o błędnych rycerzach i komiksy – czyli uosobienie tego, co pulp w danej epoce) wydobywa z nich coś wyjątkowego. Tyle że, o ile Dave’a bardziej podziwiamy, o tyle Big Daddy budzi już znacznie większe wątpliwości: przecież zrobił pranie mózgu małej dziewczynce, przerobił ją na krwawą morderczynię, a nawet – co zasugerowane zostaje w komiksie – podawał jej przed walką narkotyki. Hit-Girl okazuje się zatem postacią tragiczną, tak naprawdę jedyną rzeczywiście szaloną: ona traktuje swoją misję najzupełniej serio, wydaje się, że nie ma dla niej nadziei na normalne życie.
4.
Widzę jeszcze jedną cechę wspólną między dziełem Cervantesa i komiksem spółki Millar & Romita. Tak jak szaleńcze wyczyny błędnego rycerza odsłaniały różne śmiesznostki ówczesnego społeczeństwa, tak i w „Kick-Assie” ukryty jest potężny ładunek satyrycznej obserwacji. Może najlepiej widać to w drugiej części, kiedy Mindy po stracie ojca próbuje prowadzić normalne życie w normalnej szkole. Musi w tym celu dopasować się do swoich rówieśniczek, zainteresowanych zasadniczo szkolnym rankingiem popularności, kosmetykami, facebookiem i boys-bandami, co dla osoby biegłej we władaniu mieczem i bez mrugnięcia okiem siekającej bandytów na plasterki jest raczej trudne. Don Kichot goszczony i wykpiwany przez Księcia (w drugiej części) okazuje się tak naprawdę szlachetniejszy od swego gospodarza – tak samo do bólu normalne koleżanki Mindy jawią się jednak jako znacznie gorsze potwory niż ona sama.
Ten wątek wydaje mi się zresztą trafniej pokazany w filmie niż w komiksie: rysunkowa Mindy nigdy tak naprawdę nie traktuje poważnie owej próby adaptacji, podczas gdy jej filmowy odpowiednik, owszem, próbuje się odnaleźć w owej normalności, jest jednak także po prostu dziewczynką, a nie tylko krwawą mścicielką. Mam w ogóle dużo podziwu dla ekranizacji właśnie i pewne zarzuty do wersji komiksowej. Przede wszystkim do rysunków, czasem nie do końca przekonujących (postaci ludzkie wydają mi się trochę za bardzo karykaturalne, te wielkie głowy i małe tułowie zgrzytają w stricte realistycznej konwencji; no i tej graficznej masakry jest rzeczywiście chyba za wiele: jedna eksplodująca głowa i jeden kręgosłup wystający z rany w zupełności by wystarczyły). Widać wyraźnie, że twórcy filmu umieli wykorzystać i udoskonalić sceny i wątki czasem ledwie zarysowane w komiksie. Filmowa „jedynka” w ogóle jest świetna realizacyjnie; pełno tu doskonałych scen (choćby cała otwierająca film sekwencja), tempo jest znakomite i oczywiście widać wpływ estetyki tarantinowskiej, ale na najwyższym poziomie („dwójka” pod tym względem jest znacznie słabsza). Trafiony jest autoironiczny ton – inteligentna narracja z offu doskonale wypada choćby w pierwszej scenie ze skaczącym z wieżowca herosem („by the way, that’s not me”) czy w scenie, w której Lizewski katowany jest przez bandytów („Sądzicie, że przeżyłem, bo słyszycie mój głos z offu? A nie pamiętacie, jak było na «Sin City»” – i wymienia jeszcze parę tytułów kończących się śmiercią bohatera i narratora).
Nie znaczy to wcale, że komiks można sobie odpuścić. Przeciwnie: może i bywa surowszy i mniej gładki, ale właśnie dzięki temu opowiadana w nim historia jawi się poważniej i ostrzej. Opowieść o superbohaterze z krzepiącej bajeczki o nadprzyrodzonych obrońcach ludności wyrasta na całkiem poważną i niewesołą diagnozę tego, co stało się z nami dziś.
Komiks:
Mark Millar, John Romita Jr., „Kick-Ass”, „Kick-Ass 2. Hit-Girl”, przeł. Robert Lipski, Wydawnictwo Mucha, Warszawa 2013.
Film:
„Kick-Ass”, reż. Matthew Vaughn, USA, Wielka Brytania 2010.
„Kick-Ass 2”, reż. Jeff Wadlow, USA, Wielka Brytania 2013.