Pierwszy budżet partycypacyjny zrealizowany w Porto Alegre nie powstał z niczego. Poprzedziło go kilka dekad społecznych działań skierowanych przeciwko rządzącej Brazylią dyktaturze. Przez ten czas wykształciła się gęsta sieć oddolnych struktur, które na początku lat 90., wkrótce po pierwszych demokratycznych wyborach samorządowych, były gotowe stać się siłą równą instytucjom państwowym. Połączenie odgórnych i oddolnych motywacji oraz doświadczeń okazało się kluczowe dla rozpoczęcia gruntownej reformy polityki miejskiej pod szyldem budżetu partycypacyjnego. Jej celem była „demokratyzacja demokracji”: jej odpolitycznienie, zniesienie ograniczeń nomenklaturowych oraz rozszerzenie prawa do miasta na wszystkich jego mieszkańców.
Inicjatywy (prawie) oddolne
Polskie budżety partycypacyjne – zwane obywatelskimi – powstają w zupełnie innych warunkach. Niemal wszystkie – a jak dotąd powstało ich około 80 – to inicjatywy w pełni odgórne. Włodarze miast mają zwyczaj określać je jako „prezenty” dla mieszkańców i mieszkanek – zaproszenie do startu w wyścigu, w którym najsprawniej lobbowane pomysły są nagradzane. Smak tego rodzaju podarunków jest jednak słodko-gorzki…
W wielu polskich miastach brakuje ruchów miejskich zdolnych do krytycznej oceny obywatelskich plebiscytów. Wiele organizacji pozarządowych i nieformalnych grup mieszkańców ulega zrozumiałej pokusie wykorzystania okazji do zrealizowania potrzebnych, choć małych projektów. Horyzont obywatelski ich członków często zostaje zawężony do najbliższej okolicy, własnego podwórka.
A tam, gdzie ruchy miejskie są bardziej krytyczne i postulują, by budżet partycypacyjny nie opierał się na banalnie prostym modelu (składanie projektów, weryfikacja, wybór zwycięzców), który nie zapewnia miejsca na debatę o rozwoju miasta, głos społeczników jest zwykle ignorowany. Ruchy miejskie nie są na tyle silne, by urzędnicy miejscy i radni musieli się z nimi liczyć przy przygotowaniu i przeprowadzeniu budżetów obywatelskich. Tak jest między innymi w przypadku Sopockiej Inicjatywy Rozwojowej, która choć zainicjowała budżet partycypacyjny, od kilku lat nie jest w stanie wymóc na politykach, by stopniowo ulepszali jego zasady, wciąż bardzo dalekie od ideału.
Trudno oczekiwać, by w obliczu słabości oddolnych ruchów społecznych polskie budżety partycypacyjne pozwoliły obywatelom współdecydować o rozwoju ich miast. Mniej więcej połowa polskich budżetów przypomina minikonkursy grantowe, w ramach których nie odbywa się ani jedno spotkanie z mieszkańcami. Propozycje zadań do zrealizowania są odgórnie weryfikowane według niejasnych kryteriów takich jak „możliwość realizacji”, „gospodarność” czy „wartość społeczna”. Gdzie w modelu takim pojawia się zatem osławiona „partycypacja społeczna”? Często widać w nich raczej jej przeciwieństwo: wykluczenie, marginalizację i grę interesów lokalnych.
Kropla w morzu potrzeb
Z budżetem partycypacyjnym projekty te łączy tylko nazwa. Tam, gdzie odbywają się spotkania i debaty, niemal we wszystkich przypadkach nie mają one żadnej mocy decyzyjnej. Rozmawia się tylko i wyłącznie o niewielkich projektach, podczas gdy priorytety polityki miejskiej zostają wyłączone z debaty publicznej. Ludzie nie mogą więc zdecydować na przykład o przekazaniu większych środków na budowę mieszkań czy transport publiczny kosztem promocji miasta lub organizacji wielkich wydarzeń kulturalnych czy sportowych. Środki finansowe, które wydzielane są na budżety obywatelskie są bardzo skromne. Choć przekazanie setek tysięcy czy nawet kilkunastu milionów złotych na budżet partycypacyjny może robić wrażenie, trzeba podkreślić, że sumy te zazwyczaj stanowią około jednego procenta całości miejskiego budżetu.
Chociaż lista wad polskich budżetów partycypacyjnych jest długa, nie należy porzucać związanych z nimi nadziei. Nie można ignorować obywateli, którzy wbrew niejasnym zasadom poświęcili swój czas, by przygotować i promować swoje własne pomysły na miasto, organizując spotkania i debaty. Należy wreszcie pamiętać, że wśród dziesiątek pseudobudżetów pojawiło się kilka projektów nie tylko z nazwy „obywatelskich” – na przykład w Dąbrowie Górniczej i Łodzi – które zrealizowano zdecydowanie bardziej starannie i we współpracy z lokalnymi społecznikami.
Aby wyjątki te stały się regułą, oczekiwania ruchów miejskich wobec budżetu partycypacyjnego muszą być wysokie. Jeśli miejscy społecznicy nie będą w nim upatrywać szansy na przeprowadzenie gruntownej reformy samorządu — godząc się na uczestniczenie w „wyścigu”, którego zasady ustalane są w gabinetach, a nie obywatelskich forach — tym bardziej nie zrobią tego za nich urzędnicy i radni. Reforma nie przyjdzie z góry — do jej realizacji potrzebne jest polityczne zaangażowanie silnych ruchów miejskich, i wywarcie presji na decydentów politycznych. Wielu z nich budżet partycypacyjny traktuje bowiem jako „technologię, w którą miasto, jak firma, musi inwestować” [1]. Aby to zmienić, trudno o lepszą okazję niż nadchodzące wybory samorządowe.
Przypis:
[1] Wywiad własny z jednym z sopockich radnych PiS.