Na wydźwięk tego tekstu bardzo mocno rzutuje pewne uczucie. Moje uwielbienie. Dla wszystkiego, co Władysław Pasikowski zawarł w „Psach” i „Krollu”: szorstkich historii o przemocy i zdradzie; kadrów mocnych jak uderzenie w twarz; bohaterów lojalnych tylko wobec własnego cynizmu, czasem wobec zbioru najbardziej podstawowych wartości. I dla sposobu, w jaki podszedł do Wielkiego Polskiego Tematu w „Pokłosiu”, pomyślanym i zrealizowanym wedle najlepszych wzorów thrillera czy horroru, tyle że z Niepamięcią jako Potworem. Zestawienie Pasikowski-Kukliński brzmiało zatem z daleka dźwięcznym, oczywistym rymem.
Odpowiadała mu nadzieja, iż – podobnie jak w „Pokłosiu” – reżyserowi uda się znaleźć klucz, nawlec kontrowersje wokół postaci pułkownika na jedną solidną oś, przepracowując tym samym tylko część z nich, nie unieważniając pozostałych. Randka ze szpiegiem zapowiadała się zatem owocnie; uczucie miało jeszcze obficiej rozkwitnąć. Czemu zatem po wyjściu z kina mam ochotę powiedzieć jedynie: „Zostaniemy przyjaciółmi”?
Manichejskie ukąszenie
Nie ma niczego dziwnego ani nagannego w tym, że twórcy fabuł opartych na rzeczywistych wydarzeniach traktują ich okoliczności bądź chronologię dość dowolnie, dążąc raczej do wysunięcia na pierwszy plan istoty zagadnienia lub wzmocnienia dramaturgii opowieści – niż do pieczołowitej rekonstrukcji. Radykalnie nieżyciowym postulatem jest domaganie się stawiania na piedestale tej ostatniej. Nikt nie oczekiwał od Pasikowskiego przekucia na język filmu wykładu o polskiej i międzynarodowej historii politycznej lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Siłą rzeczy jego dzieło musiało w wielu miejscach „odpuszczać” i upraszczać – inaczej powstałby tasiemiec, z którego zadowoleni byliby jedynie Wojciech Jaruzelski, profesorowie z Instytutu Studiów Politycznych PAN oraz piszący te słowa.
Tak samo przecież „Pokłosie” nie jest filmem historycznym. Historia mimo to o swoje się upomni – niezależnie od święcącego dziś tryumfy przekonania, że liczy się przede wszystkim ludzki, osobisty wymiar czynów takich jak pułkownika Kuklińskiego. Czy jednak, gdy na pierwszym planie jest dramat – niech trzeszczą i rwą się didaskalia? Pewien znany i popularny generał odpowiedziałby: są granice, których przekraczać nie wolno. Jak napisałem wyżej, nie ma sensu rozdrabniać się nad wszystkimi takimi przypadkami. Należy jednak wskazać te, które mają dla obrazu znacznie poważniejsze konsekwencje niż zwykła żonglerka faktami.
Prawdziwie komiczne wrażenie robi chociażby scena rozmowy Kulikowa z Breżniewem. Sugerowanie, że towarzysz Leonid dopiero od telefonicznego głosu Jimmy’ego Cartera dowiaduje się, że krewki marszałek planuje wprowadzenie kilkunastu dywizji do – mimo wszystko – innego kraju, jest, delikatnie mówiąc, niepoważne. A już szczególnie podane w konwencji mieszanki niskobudżetowego science fiction, kabaretu i historyjki o szalonych radzieckich generałach, którzy kradną głowice nuklearne i chcą podbić/zniszczyć świat. Żenada tej sekwencji nie zamyka się w jej obrębie. To już nie jest luźne traktowanie dziejów ojczystych i sąsiedzkich – to ich daleko posunięte niezrozumienie.
Łączy się ono z historiozofią rządzącą wizją Pasikowskiego: dychotomiczną, manichejską. Oto widzimy sowieckie imperium zła i jego miejscowych, bezmyślnych sługusów, mamy też szlachetnego bohatera – w zasadzie bez skazy. Poetyka ta uwodziła swoją szorstką prostotą w opowieściach o policjantach, bandytach i dezerterach, ale nawet wówczas można było zaprotestować: to nie tak, to znacznie bardziej skomplikowane. Nie chcę staczać się tu zupełnie (wystarczy po pas) w rynsztok relatywizmu oraz cywilizacji śmierci i twierdzić, że wszelkie interpretacje historii oparte na podziale dobro-zło nadają się tylko na śmietnik. Trudno – w planie etycznym – nie przykładać tych kategorii do takich fenomenów naszych dziejów jak choćby postawa Jacka Kuronia czy doświadczenie „Solidarności”. Nie można jednak zapominać, iż dzieje PRL to – tak jak wskazywali Krystyna Kersten czy Andrzej Friszke – plątanina wzorów oporu i przystosowania. Członkowie najwyższych ówczesnych władz partyjnych, państwowych i wojskowych nie byli zatem ani kryształowymi obrońcami polskiej racji stanu – jak sami chcą się dziś przedstawiać – ani bandą całkowicie wyalienowanych i powolnych każdemu radzieckiemu wskazaniu łotrów, jak pragnie ich postrzegać przeciętny wirtuoz antykomunistycznej publicystyki czy internetu. Jaruzelski, Siwicki i inni są zaś w ujęciu Pasikowskiego niczym kukiełki z jakichś jasełek „Rzeczypospolitej w moskiewskiey niewoli biedowanie”, nie zaś jak aktorzy w skomplikowanej grze.
Między tymi elementami brakuje nici, spoiwa, które sprawiałoby wrażenie, że jesteśmy świadkami stopniowego budowania opowieści – aż do gorączkowej eskalacji. Zamiast towarzyszyć Kuklińskiemu w coraz bardziej obciążającym psychicznie podwójnym życiu i stopniowo przesuwać się na krawędź fotela – wygodnie rozparci oglądamy migawki z życia szpiega.|Łukasz Bertram
Powyższe obserwacje nie stanowią jednak podstawowego zarzutu wobec „Jacka Stronga”. Nie deprecjonuję etycznego stanowiska reżysera jako takiego – ani nie zamierzam bronić honoru Ludowego Wojska Polskiego czy Komitetu Centralnego. Chcę tylko zwrócić uwagę, iż konwencji Pasikowskiego, który ze złożoności ówczesnych spraw wyabstrahował walkę światła z ciemnością, należy przyglądać się z pewną dozą ostrożności, traktując reżysera bardziej jako moralistę niż przewodnika. Gdyby na tym kończyły się powody do narzekań, łatwo byłoby przymknąć oko nawet na tak dosadne bzdury, jak kwestia „13 grudnia wprowadzamy stan wojenny” wypowiedziana we wrześniu–październiku 1981. W tym cały kłopot, że to dopiero początek.
Słabosilny
Autor „Jacka Stronga” odżegnywał się od niuansowania kwestii: Kuliński – zdrajca czy bohater. Opowiadał się zdecydowanie za drugim z tych oblicz i – jak wspominałem – interesował go przede wszystkim bohater jako człowiek, ze wszystkimi dylematami, lękami i emocjonalnym ciężarem, które towarzyszyły jego decyzji o przejściu na stronę „wroga” oraz kilkuletniemu podwójnemu życiu. Oczywiście, niezależnie od intencji reżysera, jego film przywrócił ową wspomnianą wyżej kwestię do życia [1], na nowo rozbudził polemiki wokół pytań o granice lojalności, naturę zdrady, hierarchię wartości. Nie o tym będzie jednak mowa, lecz o sensacyjno-szpiegowskiej stronie narracji Pasikowskiego, wobec której można było mieć dość wygórowane oczekiwania: nerw! suspens! montaż ostry jak szpikulec bułgarskiego parasola!
Literatura – i to nie tylko naukowa, lecz choćby popularna biografia Kuklińskiego pióra Benjamina Weisera [2] – dotycząca ówczesnej praktyki kontaktów operacyjnych uświadamia, jak wiele odwagi, ostrożności, refleksu i inteligencji wymagało ich podtrzymywanie. Tymczasem Pasikowski sprowadził większość towarzyszącego mu napięcia do facecji na temat niewłaściwie działającego narzędzia do komunikacji elektronicznej. Prawda, dostarczone Kuklińskiemu cudeńko psuło się w rzeczywistości regularnie, jednak służyło (czy też „służyło”) mu jedynie przez ostatnie kilka miesięcy działalności. Szpiegowanie w Warszawie lat siedemdziesiątych przypominało raczej – dla wszystkich stron: „Stronga” i innych agentów, polskiego kontrwywiadu, CIA – niezwykle skomplikowaną grę miejską, w której znaczenie miała każda sekunda. Nerwowe krążenie po ulicach, gubienie ogona, wyczekiwanie na ten jeden moment, by błyskawicznie przekazać materiały lub wymienić kilka zdań. Długie godziny oczekiwania, aż zostawiony w umówionym miejscu znak zostanie zauważony; emocje kipiące między wierszami przygotowywanych listów i raportów.
U Pasikowskiego pierwsze warszawskie spotkanie Kuklińskiego z agentem amerykańskim odbywa się w biały dzień, a w kilku następnych ujęciach gawędzą sobie nieśpiesznie, jakby spacerowali po Waszyngtonie. Przed naszymi oczami przewija się kilkanaście epizodów, w których Kukliński coś robi, czegoś się obawia, o czymś się dowiaduje – i robi się coraz nudniej. To chyba najcięższa porażka twórcy „Psów” i „Krolla”, które chwytały przecież od pierwszej do ostatniej minuty. Chwila, gdy pułkownik był o włos od dekonspiracji podczas fotografowania dokumentów? Urwana tak, by nie było widać nerwowego oczekiwania – „przyjdą zaraz po mnie czy nie przyjdą” – groza tej sytuacji nie zdołała wybrzmieć. Epizod, gdy spodziewa się on już praktycznie pewnego aresztowania? Ubrana w scenkę z poczciwymi milicjantami. Moment, kiedy trzeba przerzucić mikrofilm do drugiego samochodu? Gdzieś wywietrzał dramatyzm, gdzieś uleciało napięcie. Sekwencja ucieczki rodziny Kuklińskich z PRL? Zamiast łapiącego za gardło lęku i niepewności – sztampowy zabieg „zdąży – nie zdąży?”, a potem jeszcze przeszarżowany, choć niewątpliwie malowniczy, pościg. Między tymi elementami brakuje nici, spoiwa, które sprawiałoby wrażenie, że jesteśmy świadkami stopniowego budowania opowieści – aż do gorączkowej eskalacji. Zamiast towarzyszyć Kuklińskiemu w coraz bardziej obciążającym psychicznie podwójnym życiu i stopniowo przesuwać się na krawędź fotela – wygodnie rozparci oglądamy migawki z życia szpiega.
Sprawia to, że nawet Marcin Dorociński, wokół którego owinięta jest cała narracja, który skupia na siebie oko kamery niemal bezustannie, może oddać Kuklińskiemu jedynie pełnię swojego warsztatu – i robi to zresztą świetnie, a emocjonalne napięcie na jego twarzy jest czymś, co najdłużej zostaje w pamięci. Scenariusz nie pozwala mu jednak wziąć na plecy ducha tej historii.
Zbyt gwiezdna wojna
Bywa często tak, że dzieło zaczyna się trzęsieniem ziemi tak mocnym, iż w pewnym momencie coś w tym dziele pęka – i dalszy ciąg rozczarowuje. Największym problemem „Jacka Stronga” jest to, iż pęknięcie owo następuje już po kilkunastu minutach. Otwierająca film sekwencja bestialskiej egzekucji Olega Pieńkowskiego w piecu hutniczym poprowadzona jest mistrzowsko. Pasikowskiemu wybaczyć można nawet to, że sięgając do spopularyzowanej przez Suworowa i niepotwierdzonej w żadnych innych źródłach wersji losu, jaki czekał amerykańskiego szpiega, ustawił swój film pod atmosferę moralnego szantażu. Kolejne migawki – posiedzenie dowództwa Układu Warszawskiego, powrót do domu i pogłoski o samospaleniu Siwca, a przede wszystkim rozmowa Kuklińskiego z przyjacielem, którego dławi trauma po wydarzeniach grudniowych i który pyta, czy polskie dusze nie mają już aby „sowieckich mord” – są intensywne, malowane mocnymi pociągnięciami, a jednocześnie rozedrgane. Niwelują niepokój wywołany czołówką zaserwowaną w poetyce „Gwiezdnych Wojen” – brakuje tylko Gwiezdnego Niszczyciela z czerwoną gwiazdą na burcie, dostojnie wyłaniającego się zza napisów streszczających konflikt między Imperium a… Imperium?
Niepokój wraca jednak szybko, właściwie z momentem, gdy pułkownik nawiązuje kontakt z CIA – i szybko przeradza się w nużącą irytację. Film Pasikowskiego nie odpowiada przekonująco na żadne z pytań, które można zadać Kuklińskiemu, jego polskim zwierzchnikom, Amerykanom. Dowiadujemy się o nich właściwie tyle, że dobrzy są dobrzy, a źli są źli. To uwiera, ale jeszcze bardziej boli zmarnowany potencjał opowieści, w której tak wiele można było powiedzieć grą spojrzeń, drobnych gestów, symboli, dwuznaczności. Zabrakło takiego bohatera jak Franz Mauer, zabrakło mroku i bólu „Krolla”, zabrakło namysłu z „Pokłosia”. Posąg Wallenroda – zwłaszcza ulepiony z budulca mniej zwartego niż ten, który tak sprawdził się przy wznoszeniu zeszłorocznej statuy Wałęsy – to za mało, by je zastąpić.
[yt]78N-V-GvJjU[/yt]
[1] Nie mówiąc już o obłędnej interpretacji części użytkowników prawicowych forów, wedle której pozytywne przyjęcie „Jacka Stronga” przez „salon” to nagroda za plugawe i antypolskie „Pokłosie”.
[2] Benjamin Weiser, „Ryszard Kukliński. Życie ściśle tajne”, tłum. Bohdan Maliborski, Świat Ksiażki, Warszawa 2005.
Film:
„Jack Strong”, reż. Władysław Pasikowski, Polska 2014.