Jeszcze przedwczoraj Donald Tusk potępiał obie strony konfliktu na Ukrainie. A Stefan Niesiołowski dodawał: to konflikt wewnętrzny, nie widzę możliwości polskiej inicjatywy. Od wczoraj  – politycy we wszystkich chyba krajach Unii Europejskiej usta mają pełne słowa „sankcja”, a Radosław Sikorski wyjechał do Kijowa. Sankcje jednak często brzmią lepiej, niż oddziałują. Slogany o tym, że Polska powinna odgrywać w Unii Europejskiej rolę ambasadora Ukrainy, od dawna można zaliczyć w poczet zużytych. Na czym zatem polska polityka względem Ukrainy ma dokładnie polegać?

Jak echo powracają propozycje organizowania na Ukrainie okrągłego stołu. To nieprzypadkowe. Propozycja ta kryje wiele dobrych intencji i wychodzi od ludzi, którzy dobrze Ukraińcom życzą. Jest to jednak, często nieuświadomiony, symptom trzech intelektualnych grzechów. Składają się na nie: specyficzna amnezja, postkolonialne myślenie o miejscu naszego wschodniego sąsiada w porządku geopolitycznym i nieznajomość tamtejszej rzeczywistości.

Zacznijmy od amnezji. Chętnie podkreślamy, jak wyjątkowe jest dla polskiego myślenia o polityce środkowoeuropejskie doświadczenie. Dwa totalitaryzmy, które zostawiły tutaj ślad, miały nas zgodnie z tym myśleniem uczynić bardziej wrażliwymi zarówno na ideologiczne zaślepienie, jak i łamanie praw człowieka w przypadku walczących o wolność. Nasze elity polityczne w dużej mierze wyrosły z opozycji demokratycznej – z ruchów „dysydenckich”. Ich przedstawiciele lubią to podkreślać.

Jako liberałowie, przywiązani do idei wolności obywatelskiej, jesteśmy przekonani, że dotychczasowe działania polskiej dyplomacji, choć zręczne i w stylu europejskie, nie wystarczą. | Wigura / Szulecki / Jasina

Niestety, w obliczu teraźniejszych wydarzeń na Ukrainie okazuje się, że część tych samych elit, gdy chodzi o podjęcie konkretnych działań w imię „eksportu” demokratycznej rewolucji dalej na Wschód, jest zastanawiająco bierna lub pozbawiona wizji. Ostatnie tygodnie na Ukrainie dobitnie pokazują, że KOR KOR-em, „Solidarność” „Solidarnością”, ale na obalenie komunizmu pozwolił Gorbaczow. To gorzka pigułka, mniej znana politykom, świetnie znana historykom (Andrzej Paczkowski nazwał nasze podwórko „boiskiem wielkich mocarstw”).

Przejdźmy do myślenia postkolonialnego. Ukraina jest, zgodnie z tym myśleniem, naszym młodszym bratem. Może ma, na poziomie społecznym, jakieś ambicje demokratyczne, ale w gruncie rzeczy nie wie, czym demokracja naprawdę jest. Jest krajem skorumpowanym i niegotowym, w którym szans na praworządność i obywatelską aktywność w dłuższej perspektywie nie ma. Jeśli zatem Ukraińcy nie będą na tyle dojrzali, aby sami załatwić swoje sprawy z Janukowyczem, nie do nas należy pomaganie im w demokratyzacji ich własnego kraju. To dość atrakcyjna wymówka dla pierwszego z grzechów, bo chroni przed zarzutem o bierność i zaprzedanie własnych, dysydenckich wartości.

Co więcej, pojawia się argument, że ukraińska gospodarka nie poradzi sobie, w przypadku odłączenia jej od Federacji Rosyjskiej. Sami nie rozpoznajemy retoryki, która tak bardzo bolała nas w odniesieniu do własnego państwa, przed przełomem roku 1989 i zaraz po nim. Polacy wzbogacili się tak bardzo, i tak bardzo myślą w kategoriach gigantycznych unijnych dopłat, że zapomnieli o tym, w jakiej kondycji byli 25 lat temu. Jesteśmy syci, wspomnienie własnej złej kondycji jest już zbyt blade, byśmy potrafili współodczuwać z Ukraińcami, choć tak łatwo przychodzi nam mówienie w Brukseli, że Polska nauczy swoich europejskich partnerów myślenia w kategoriach wzajemnej solidarności.

Powracają propozycje organizowania na Ukrainie okrągłego stołu. Mimo dobrych intencji propozycja ta wynika z trzech grzechów: amnezji, myślenia postkolonialnego o Ukrainie i niewiedzy o naszym wschodnim sąsiedzie. | Wigura / Szulecki / Jasina  

I trzeci element: kompletna ignorancja na temat Ukrainy. Te osoby, które twierdzą, że w Kijowie mógłby powtórzyć się polski Okrągły Stół, nie biorą pod uwagę kilku zasadniczych elementów. Strzały w stronę demonstrantów nie padły lata, czy miesiące temu – ale padają w tej chwili. Trudno sobie wyobrazić konstruktywne rozmowy w tej sytuacji, choć jeśli już gdzieś szukać uzasadnienia dla „okrągłego stołu” to właśnie w potrzebie dialogu i powstrzymania dalszego rozlewu krwi. Tyle że tu ujawnia się kolejny wymiar ignorancji. Kompozycja ukraińskiej opozycji jest dla wielu polskich obserwatorów zbyt skomplikowana, uciekają więc do skrótów myślowych i uogólnień – od Euroentuzjastów i bojowników o wolność, do faszystów i chuliganów. Faktem jest jednak, że wzrastającym kluczem do polskiego Okrągłego Stołu było porozumienie reformatorskiego skrzydła władzy z umiarkowanym trzonem opozycji – i mandat społeczny, jaki ci ostatni posiadali. Potęgujący się radykalizm części ukraińskiego społeczeństwa – często mylnie identyfikowany z radykalizacją ugrupowań politycznych – na razie nie prowadzi do podobnych rezultatów na Ukrainie.

Co w tej sytuacji powinni robić polscy politycy? Jako liberałowie, przywiązani do idei wolności obywatelskiej, jesteśmy przekonani, że dotychczasowe działania polskiej dyplomacji, choć przypominające politykę rozpowszechnioną w Unii Europejskiej, nie wystarczą. Jako trzydziestolatkowie, których ponad dwie trzecie życia upłynęło w wolnej Polsce, chcielibyśmy wierzyć, że zapewnienia o zasadach, które według starszego pokolenia miały być fundamentem nowej Polski, nie były tylko frazesami. Chcemy myśleć, że te zasady nie są bliższe nam, niż tym, którzy je wprowadzali.

Nie jesteśmy naiwni: rozumiemy, że polityka i dyplomacja są nierzadko sztuką powolnego i cierpliwego działania. Chcielibyśmy jednak, żeby na poparciu dla sankcji i wizycie Radosława Sikorskiego w Kijowie się nie skończyło. Żeby Polska wzięła na siebie wyzwanie zmiany polityki Brukseli (i europejskich stolic) wobec Kijowa i innych krajów z którymi graniczymy – choćby Białorusi. Za słabością Unii na wschodzie kryją się w istocie ogromna formalizacja działania Brukseli, gdzie demokracja przegrywa na co dzień z biurokracją i technokracją, a także słaby system zachęt dla wschodnich krajów, by podejmowały demokratyczne reformy.

Przede wszystkim brak jednak kraju, który rzetelnie wziąłby na siebie odpowiedzialność za trwałe rzecznictwo na rzecz krajów wschodnich. Nie ma żadnego powodu, by program, szumnie nazywany przez nas Partnerstwem Wschodnim, nie stał się autentycznie europejskim projektem. Nie ma żadnego powodu, by Polska nie odegrała wobec Ukrainy roli takiej, jaką odegrały Niemcy wobec nas, gdy chodzi o przyjęcie Warszawy w grono stolic zrzeszonych w UE. To nie kolejny przykład myślenia postkolonialnego, ale uparte dążenie do partnerstwa.

Nie możemy jednak przenosić w teraźniejszość gotowych historycznych schematów. Nie będzie drugiego roku 1989, ani drugiego 2004. Nie traktujmy Ukraińców jak uczniaków, którym my, samozwańczy wykładowcy demokracji, będziemy opowiadać, jak to u nas bywało, kiedy nasze własne podwórko jest dalekie od ideału. Pomyślmy, jak umacniać ukraińską demokrację od dołu, wyciągając wnioski z niedoskonałości naszego ćwierćwiecza transformacji. Nie zapominajmy też, że nasza wyśniona Unia z przełomu wieków jest dziś pogrążona w kryzysie gospodarczym i kryzysie wartości. Zanim kogokolwiek zaczniemy do niej wciągać, zastanówmy się, co w każdym indywidualnym przypadku Unia może zaoferować. Bo mimo problemów – wciąż może bardzo wiele. W szarzyźnie naszej demokracji nie możemy dać sobie wmówić, jak kiedyś część zachodnich intelektualistów, że nie ma jakościowej różnicy między demokracją i autorytaryzmem. Nie możemy otępiali patrzeć, jak Ukraina osuwa się w autorytaryzm i przemoc i pod nosem powtarzać, że to nie nasza sprawa, a u nas wcale nie jest tak znowu lepiej.

Parafrazując słowa, które napisał kiedyś do zachodnich aktywistów Konstanty Gebert – nasz punkt wyjścia jest dla wielu Ukraińców wymarzonym punktem dojścia. Łatwo wolności nie doceniać i o niej zapominać, zapytajcie jednak na Białorusi, w Rosji i teraz także na Ukrainie – jak trudno bez niej żyć.