Społeczeństwa Wenezueli i Ukrainy są podzielone na pół, jednak w Wenezueli konflikt przebiega w poprzek społeczeństwa – co w pewnym sensie czyni jego rychłe rozwiązanie jeszcze trudniejszym do wyobrażenia.

Zatruty kielich Chaveza

Zmarły w ubiegłym roku prezydent Hugo Chavez przez piętnaście lat próbował wprowadzić w kraju autorytarny i etatystyczny system, nazwany przez niego „Socjalizmem XXI wieku”. Jego wierni wyznawcy stali się zarazem klientami państwa. Trudno Chavezowi odmówić tego, że włączył w obręb społeczeństwa jego najbiedniejszą część. To do najuboższych Wenezuelczyków skierowane były programy socjalne obejmujące (przynajmniej w teorii) bezpłatną edukację, lecznictwo, subsydia na artykuły spożywcze i lekarstwa.

Rząd mógł sobie na to wszystko pozwolić dzięki kontroli nad wydobyciem ropy naftowej, której ceny na międzynarodowych rynkach osiągnęły w minionej dekadzie szczyt. Ale jednocześnie Chavez doprowadził do skrajnej polaryzacji politycznej w społeczeństwie, nastawiając wierne mu środowiska przeciwko partiom opozycyjnym, niezależnym mediom, prywatnym przedsiębiorcom oraz przedstawicielom klasy wyższej i średniej.

Po śmierci prezydenta Wenezuela znalazła się w stanie politycznej próżni – i gospodarczego chaosu.

Chavez był osobowością na tyle charyzmatyczną, że nie było mowy o tym, aby w jego otoczeniu pojawił się samoistnie godny następca. Spośród kilku pretendentów osobiście wybrał byłego kierowcę metra i związkowca Nicolasa Maduro, który mimo usilnych prób nie jest w stanie dorównać mu ani wdziękiem, ani polityczną sprawnością.

Zarazem, jak na ironię, dopiero po śmierci El Comandante zaczęły w pełni ujawniać się negatywne efekty realizowanej przez niego polityki gospodarczej. Nieodpowiedzialne wydatki, wymiana kadr w państwowych firmach, otwarty konflikt z sektorem prywatnym oraz przedkładanie politycznej lojalności nad ekonomiczną rzetelność – wszystko to znalazło logiczne odzwierciedlenie w rosnącej inflacji (ponad 54 proc. rocznie), chronicznej korupcji, spadku wydobycia ropy naftowej i coraz dotkliwszym niedoborze rezerw walutowych. A ponieważ dolary są niezbędne do opłacenia importu w kraju, który poza ropą naftową nie produkuje praktycznie nic, ich niedostatek automatycznie przełożył się na niedobór podstawowych produktów żywnościowych i higienicznych na sklepowych półkach.

Wenezuela do tej pory nie przeszła do etapu „po Chavezie”. Pogrąża się w anarchii charakterystycznej dla bezkrólewia. | Paweł Zerka

Także problemy Wenezueli z powszechną przemocą należy tłumaczyć ekonomiczną nieodpowiedzialnością Chaveza oraz dokonaną przez niego polaryzacją społeczeństwa. Jego rządy stworzyły przestrzeń do nadużyć, korupcji i bezkarności. Wenezuela należy obecnie do najniebezpieczniejszych miejsc na Ziemi. Współczynnik zabójstw wynosi 79 na 100 tysięcy obywateli rocznie, a zatem jest czterokrotnie wyższy niż w 1998 r., gdy Chavez obejmował władzę. Policji, słynącej z korupcji, „udaje się” pojmać sprawców zaledwie co dziesiątego morderstwa. Caracas, stolica kraju, plasuje się w pierwszej dziesiątce najniebezpieczniejszych miast świata.

Pogarszająca się sytuacja gospodarcza w kraju oraz wzrastające napięcie polityczne przekładają się jedynie na dalszy wzrost i tak zatrważających wskaźników przemocy.

Studenci wchodzą do gry

Dwa lata temu partie opozycyjne, czując zbliżającą się okazję do przejęcia władzy w kraju, zjednoczyły się i wystawiły wspólnego kandydata – najpierw w wyborach prezydenckich przeciwko Chavezowi jesienią 2012 r., a następnie w wyborach zorganizowanych zaraz po jego śmierci, na wiosnę 2013 r. Lider opozycji Henrique Capriles Radonski w obu przypadkach zgromadził poparcie, o którym opozycja przez lata mogła jedynie śnić. Okazało się, że opozycję popiera nie tylko zasobna klasa średnia i wyższa, ale również znaczna część wcześniejszych zwolenników Chaveza. Mimo to, Radonski ostatecznie przegrał z Nicolasem Maduro „o włos”.

W ten sposób docieramy do niepokojów społecznych obserwowanych w Wenezueli obecnie. Na początku lutego we wszystkich największych miastach kraju studenci masowo wyszli na ulice, aby wyrazić sprzeciw wobec braku bezpieczeństwa publicznego. Pierwotnym impulsem do protestów był brutalny i bezkarny gwałt na studentce. Z czasem jednak przedmiotem oburzenia stały się również: nieodpowiedzialna polityka gospodarcza rządu, chroniczna korupcja oraz blokowanie niezależnych mediów.

Studentów poparło „radykalne” skrzydło opozycji pod wodzą Leopolda Lopeza oraz Marii Coriny Machado, którzy zwołali 12 lutego w Caracas marsz pod hasłem „Wyjście” (hiszp. La Salida), w ten sposób domagając się rezygnacji Nicolasa Maduro z pełnienia obowiązków prezydenta. Marsz zgromadził 40 tysięcy uczestników. Gdy już dobiegał końca, padły strzały, w wyniku których zginęło trzech manifestantów. Siły porządkowe aresztowały kilkudziesięciu studentów. Kilka dni później Leopoldo Lopez został aresztowany pod zarzutem terroryzmu. Brutalne zamieszki w kraju nie ustały. Do tej pory pochłonęły kilkanaście ofiar śmiertelnych. Tymczasem Maduro wymógł na mediach, aby relacjonowały jedynie kontrmanifestacje wyrażające poparcie dla rządu.

Niewątpliwym błędem Maduro była decyzja o aresztowaniu Leopolda Lopeza. Przez piętnaście lat rządów Chavez nie zdecydował się na wsadzanie czołowych opozycjonistów do więzienia. | Paweł Zerka

Cała ta sytuacja wpisuje się w polityczną próżnię pozostawioną przez El Comandante. Wenezuela do tej pory nie przeszła do etapu „po Chavezie” i pogrąża się w anarchii charakterystycznej dla bezkrólewia. Aktualne wystąpienia studentów stanowią kontynuację fali protestów, która przelała się przez kraj niecały rok temu, po wygranych przez Nicolasa Maduro wyborach prezydenckich, które wielu zwolenników opozycji do tej pory uznaje za sfałszowane.

Znamienne jest przy tym to, że protestują właśnie studenci. Oni akurat czasów sprzed Chaveza mogą nie pamiętać, a co za tym idzie ‒ nie trafia już do nich argument, niczym mantra powtarzany przez władzę, że winę za złą sytuację w kraju ponoszą elity, które wcześniej rządziły krajem. 

Logika bezkrólewia

Od ubiegłorocznych wyborów prezydenckich trwa w Wenezueli pełzający konflikt pomiędzy władzą a opozycją, przez rząd jedynie podsycany. Ponieważ jednak nie prowadzi on do żadnej konkluzji, rywalizacja o władzę przenosi się również do obu obozów.

W trwających niepokojach społecznych można doszukiwać się próby przewrotu pałacowego. Główny konkurent Nicolasa Maduro w partii rządzącej, szef parlamentu Diosdado Cabello, cieszy się silną pozycją w wojsku i pośród paramilitarnych bojówek. Pojawiają się opinie, że to on celowo destabilizuje sytuację w kraju po to, by odsunąć Maduro od władzy. Liczy na potknięcie prezydenta, który akurat z potknięć słynie.

Jednocześnie, protesty studenckie ukazały – faktyczny lub tylko pozorny – podział wewnątrz opozycji. Leopoldo Lopez, dążąc do odsunięcia Maduro od władzy przy pomocy mobilizacji społecznej, pokazał się jako radykał zniecierpliwiony dotychczasową niemocą przeciwników rządu. Z kolei Henrique Capriles Radonski wydaje się wierny strategii demokratycznej. Przy każdej okazji podkreśla potrzebę zasypania podziałów wewnątrz społeczeństwa Wenezueli. Niemniej, w ostatnią sobotę to on zorganizował 50-tysięczny marsz w Caracas, nawołując do uwolnienia aresztowanych studentów. Zaapelował również o rozbrojenie partyjnych bojówek (tzw. colectivos), które odpowiadają za śmierć manifestantów. Sobotni marsz pokazał, że opozycja jest jeszcze w stanie utrzymać jedność.

Niewątpliwym błędem Nicolasa Maduro była decyzja o aresztowaniu Leopoldo Lopeza. Być może prezydent musiał zademonstrować radykalnym chavistom, że rządzi i panuje nad sytuacją. Ale w ten sposób – tak jak w dobrze nam znanym przypadku Julii Tymoszenko – czyni jednego z liderów opozycji męczennikiem. Warto podkreślić, że przez piętnaście lat rządów Chavez nie decydował się na wsadzanie czołowych opozycjonistów do więzienia. Sam natomiast zgromadził kapitał polityczny w dużej mierze dzięki temu, że po nieudanym zamachu stanu w latach dziewięćdziesiątych trafił za kratki.

Punkt zwrotny?

W dwa tygodnie po wybuchu protestów studenckich widać już, że opozycja zyskała cennego sojusznika w walce o przejęcie władzy od następców Hugo Chaveza. Za kilka tygodni lub miesięcy okazać się może, że studenckie manifestacje, ich krwawy bilans oraz decyzja Maduro o aresztowaniu jednego z liderów opozycji – to wszystko doprowadzi do masowego wzrostu społecznego niezadowolenia. Do studentów już teraz dołączają inne środowiska, zniecierpliwione rządami chavistów, powszechną przemocą, niedoborem podstawowych produktów w sklepach, medialnymi manipulacjami władz. Społeczeństwo pozostaje rozdarte na pół, ale szala powoli przechyla się na niekorzyść władz.

Nicolas Maduro nie wykazał, jak dotąd, gotowości do kompromisu. Do tej pory regularnie wyzywał studentów i opozycję od „nazistów”. Teraz stosuje strategię odwracania uwagi. Najbliższy czwartek i piątek ogłosił dniami wolnymi od pracy. Chce w ten sposób uczcić 25. rocznicę krwawych zamieszek w Caracas (tzw. Caracazo), które stały się jednym z mitów założycielskich ruch chavistowskiego. Wolny będzie również 5 marca, kiedy przypada pierwsza rocznica śmierci Hugo Chaveza. Odbędzie się wówczas premiera szumnie zapowiadanego filmu pt. „Chavez, mój przyjaciel” w reżyserii Olivera Stone’a. Poza tym, Maduro liczy na to, że Wenezuelczycy skupią się na świętowaniu karnawału, co ograniczy ich skłonność do uczestnictwa w protestach.

W porównaniu z rozwojem sytuacji na Ukrainie, w oczy rzuca się kompletny brak zaangażowania społeczności międzynarodowej w rozwiązanie konfliktu wewnętrznego w Wenezueli. Przywódcy Boliwii, Ekwadoru i Argentyny mówią tym samym głosem, co rząd w Caracas. Reżim kubański drży o swój los, gdyż jest zależny od dostaw taniej wenezuelskiej ropy. Amerykańscy dyplomaci zostali przez Maduro wydaleni z kraju. A Brazylia, od której można by oczekiwać politycznego przywództwa w Ameryce Południowej, uchyla się od zabrania jednoznacznego stanowiska.

Poza tym wszystko wygląda, niestety, znajomo…