Ponad 170 dzieci. Taki jest rezultat trzech tygodni działalności kantońskiej „wyspy bezpiecznego niemowlęcia”, miejsca, gdzie w przyjaznym otoczeniu można zostawić niechcianego noworodka. Nie jest to nasze „okno życia”, wnęka z dzwonkiem w ścianie szpitala czy klasztoru, ale niewielki domek wyposażony w inkubator, łóżeczko, klimatyzację i alarm z kilkuminutowym opóźnieniem informujący obsługę, że muszą przyjść po dziecko. Szlachetna idea. Tyle, że w Kantonie porzuca się nie tylko noworodki i niemowlęta. Przyprowadzano tam i kilkuletnie dzieci, z których najstarsze miało aż siedem lat.
Pomysł stworzenia „wyspy bezpiecznego niemowlęcia” powstał w głowach pracowników sierocińca w mieście Shijiazhuang, stolicy prowincji Hebei. Często zdarzało się, że porzucane nocą w pobliżu placówki dzieci znajdowano za późno. W zimie zamarzały, atakowały je szczury i bezpańskie psy, i nawet szczęśliwie odnajdywane żywe ponosiły konsekwencje (rany, odmrożenia, amputacje) porzucania w zaroślach czy pod murem. Od lipca 2011 r. kiedy uruchomiono „wyspę” pozostawiono tam 181 dzieci, a przeżywalność wzrosła o ok. 70 proc.
Niewątpliwy sukces sprawił, że zaczęto otwierać takie punkty w innych chińskich miastach. Obecnie istnieje ich już dwadzieścia osiem, w planach jest kolejne osiemnaście. Samo odnotowanie potrzeby istnienia takich miejsc pokazuje, jak zmieniło się chińskie społeczeństwo i władze. Zjawisko porzucania niemowląt jeszcze do niedawna dość powszechne, obecnie budzi sprzeciw i chęć udzielenia pomocy. Zgodnie z chińskim prawem takie zachowanie jest karalne, ale władze argumentują, że mimo naganności zjawiska należy przede wszystkim próbować minimalizować jego konsekwencje i dlatego w domkach nie ma zainstalowanego monitoringu.
„Wyspy bezpiecznego niemowlęcia” nie budziły większego zainteresowania opinii publicznej, aż do momentu zbudowania takiego w Kantonie. Media rozpoczęły relację na żywo, co kilka dni epatując rosnącą w oczach liczbą porzucanych dzieci. Po dwóch tygodniach było ich osiemdziesięcioro, po trzech już sto siedemdziesięcioro. Nic dziwnego, że wzbudziło to gorące dyskusje, w której placówkę przechrzczono na „wyspę porzuconych dzieci” i argumentowano, że jest to zachęta i zaproszenie do pozbycia się obowiązków rodzicielskich. Jakby tego było mało, 23 lutego w reklamówce przy ścianie domku znaleziono martwego noworodka. Policji udało się zidentyfikować rodziców. Ojciec broni się twierdząc, że gdy kładł reklamówkę na ziemi dziecko żyło. Dlaczego je porzucił? Urodziło się ciężko chore i niepełnosprawne. Koszt dziennego utrzymania go przy życiu i leczenia – 3-4 tys. juanów przekraczał możliwości finansowe rodziny.
I to jest właśnie podstawowy i najważniejszy powód, dla którego chińscy rodzice porzucają swoje potomstwo. Służba zdrowia w Chinach nie lituje się nad chorym. Jeśli rodzice nie są w stanie płacić za leczenie, dziecko nie otrzyma pomocy. Dlatego 99 proc. pozostawionych w „wyspach” dzieci jest ciężko chorych lub niepełnosprawnych. Większość z nich miała przy sobie wyniki badań, historie chorób, listy od rodziców tłumaczących, że już nie są w stanie dalej płacić za leczenie. Zostawiają dzieci licząc, że może w ten sposób dostaną one niezbędną opiekę lekarską. Za szokujące liczby kantońskiej placówki częściowo odpowiada też charakter miasta. Kanton to kocioł pełen napływowej ludności, robotników fabrycznych, budowlańców szukających tu pracy i szansy na lepsze życie. Dla zarabiających mało i bez większych perspektyw na zmiany, dziecko często to nie uśmiech losu, ale finansowo rujnujący ciężar. Zwłaszcza chore dziecko, nie mówiąc już o upośledzonym czy niepełnosprawnym.
„Wyspy bezpiecznego dziecka” poza wypełnianiem swojego podstawowego celu – zapewnienia bezpieczeństwa porzucanym maluchom, przy okazji wyciągnęły na światło dzienne dotkliwy problem i ziejącą obojętnością lukę w zakresie działalności państwa chińskiego. Pokazały czarno na białym skutki braku systemu pomocy i opieki nad chorymi i upośledzonymi. Rodziny obarczone takim dzieckiem są skazane na biedę i wykluczenie, nie dość, że nie otrzymują żadnego wsparcia finansowego, to muszą z własnej kieszeni płacić za leczenie, leki czy rehabilitację. Teraz, o potrzebie stworzenia systemu wspomagającego tych, którzy opieki potrzebują najbardziej, zaczęły pisać nawet największe państwowe gazety. Czy za oburzeniem i emocjami pójdą rzeczywiste zmiany? Oby, a na razie można tylko gorzko stwierdzić, że Chiny przecież idą drogą postępu. Dawniej porzucano tam nie tylko dzieci chore, kalekie, ale także zdrowe dziewczynki.