Zhao Baogang rozpoczął swoją przygodę z chińską telewizją w latach dziewięćdziesiątych. Zagrał wówczas w serialu „Cztery pokolenia pod jednym dachem” [四世同堂], który powstał na kanwie słynnej powieści Lao She opisującej życie chińskiej rodziny podczas japońskiej okupacji. Ekranizacja odniosła tak niebywały sukces, że pokuszono się o jej powtórzenie. Zhao jako jedyny aktor wystąpił w obu wersjach – przy czym z racji wieku w tej nowszej wcielił się w inną postać niż poprzednio. Można go zresztą nazwać królem Midasem chińskiej telewizji – czego by się na przestrzeni lat nie dotknął, zamieniało się w złoto. Żadnego znaczenia zdaje się tu nie mieć fakt, czy zaangażował się w dany projekt jako producent, reżyser, czy jako zwykły aktor. W każdej z tych ról fascynują go zaś dwa szerokie zjawiska.
Po pierwsze: młodość. Zhao słynie z angażowania do swoich produkcji początkujących, nikomu nieznanych aktorów. Nie tylko niestrudzenie poszukuje i odkrywa nowe talenty, lecz także poddaje te „diamenciki” intensywnemu szlifowaniu. Dzięki temu wielu spośród debiutujących u niego wykonawców – by wymienić takie nazwiska jak Sun Honglei, Tong Dawei, Lu Yi, czy Wang Luodan – na stałe weszło do panteonu chińskich gwiazd kinowych i telewizyjnych.
Fascynacja młodością zadecydowała nie tylko o sukcesie komercyjnym Zhao Baoganga, ale przede wszystkim o tym, że zapisał się on na kartach historii chińskiej telewizji jako nowator i prekursor. Jako pierwszy zerwał z tradycyjnym, poprawnym politycznie formatem serialu i wyniósł do rangi podmiotu młode, urodzone w latach osiemdziesiątych pokolenie, które dorastało w czasach gospodarczego boomu i gwałtownych przeobrażeń. W sukurs przyszła Zhao jego druga fascynacja: właśnie zmianami społecznymi, jakie już się dokonały i jakie wciąż się dokonują na jego oczach; fascynacja wpływem, jaki otwarcie na świat i globalizacja mają na zamknięte dotąd chińskie społeczeństwo, oraz reakcją ludzi – zarówno na poziomie indywidualnym, jak i pokoleniowym – na wciąż rosnącą dynamikę tych przekształceń. Zhao najbardziej interesuje baczne przyglądanie się, w jaki sposób nowa generacja, która niedawno wkroczyła w dorosłość, szuka swojego miejsca w świecie, który ją ukształtował, a który teraz sam zaczyna być przez nią kształtowany.
Trylogia rewolucyjna?
Apogeum tego zainteresowania stanowi serialowa trylogia: „Konflikt” [奋斗] (2007), „Kto uwieczni moją młodość” [我的青春谁做主] (2009) i „Pekińska młodość” [北京青春] (2012). Już pierwsza część okazała się hitem wśród młodej widowni. Główny bohater to obiecujący, napędzany wewnętrznym konfliktem architekt przed trzydziestką: ma dwóch różnych ojców i dwie różne kochanki; potrafi odczuwać dwa wykluczające się nawzajem uczucia i prowadzić dwa sprzeczne ze sobą życia. I choć dla zachodniego widza nie jest to ani specjalnie nowatorski, ani specjalnie odkrywczy koncept, w Chinach oznaczał on prawdziwą rewolucję. Młodzi Chińczycy pokochali „Konflikt” jako pierwszy serial, który nie tylko w sposób szczery i otwarty opowiada o doświadczanych przez nich emocjach, ale który przedstawia też dominujący wśród nich sposób myślenia. Nie bez znaczenia jest tutaj fakt, że „Konflikt” to pierwsza produkcja, w której bohaterowie porozumiewają się współczesnym językiem ulicy zamiast literacką formą mandaryńskiego.
[yt]54yk1dejkPw[/yt]
„Kto uwieczni moją młodość” powtórzył sukces poprzednika, poruszając kolejną, niezwykle istotną kwestię społeczną. Otóż Chiny to społeczeństwo ze wszech miar patriarchalne. Chociaż wszyscy obywatele znają i cytują myśl Przewodniczącego Mao, że „połowa ciężaru niebios spoczywa na ramionach kobiet”, to życie społeczne wciąż przesiąknięte jest płciowymi stereotypami i zawoalowaną mizoginią. „Równouprawnienie” to w wielu przypadkach jedynie pusty slogan i czcza deklaracja. Ta mentalność zdaje się nie nadążać za rzeczywistością, w której Chinki są często lepiej wykształcone, bardziej przedsiębiorcze i kompetentne od Chińczyków. Zostają menedżerkami, kierownikami i szefami, są coraz silniejsze i coraz mniej ustępliwe. Choć ruch feministyczny w Chinach jest wyszydzany, zdobywa coraz to nowe przyczółki.
„Kto uwieczni moją młodość” to właściwie manifest przeciw chińskiej wersji „upupiania” kobiet i głośna pochwała równouprawnienia w domu i w pracy. Serial opowiada historię trzech kuzynek, z których jedna rozwodzi się i przejmuje firmę męża. W imię siostrzanej i kobiecej solidarności oraz szukając sposobu na życiową realizację, dołączają do niej pozostałe dwie siostry. Oglądamy ich niestrudzoną walkę o pozycję zawodową; kompromisy, na jakie muszą pójść, by spełniać marzenia; wyzwania, które w związku z sukcesem finansowym czekają na nie w domu. O ile bowiem małżonek Lan Xin rozumie rozwój wypadków, z chęcią i zaangażowaniem przejmując część odpowiedzialności za dziecko i za dom, o tyle mąż Guo Yang odmawia współpracy, buntując się przeciwko zmianie reguł gry i rozkładu sił.
„Pekińska młodość” sięga równie głęboko – do zakorzenionych w chińskim społeczeństwie, konfucjańskich wartości. Stawia niezwykle istotne pytanie o ich rolę i miejsce w życiu współczesnych, młodych ludzi. Jedną z nich jest synowskie posłuszeństwo, które swoim rodzicom wypowiada główny bohater – He Dong.
Dobiega on trzydziestki i po drodze do urzędu, w którym ma formalnie zarejestrować małżeństwo ze swoją narzeczoną, w głowie świta mu myśl, że ani przez chwilę nie żył własnym życiem. Studia wybrali mu rodzice. Swojej stabilnej, ale nudnej pracy również trzyma się ze względu na nich. Wcale też nie jest pewien, czy chce spędzić resztę życia z kobietą, którą ma właśnie poślubić… Ogarnia go panika, że nawet nie wie, kim tak naprawdę jest ani czym dla niego jest „szczęście”. W jednej chwili rzuca wszystko i wyrusza w podróż z kołaczącym mu się po głowie mglistym celem samopoznania. W ślad za He Dongiem rusza jego trzech młodszych kuzynów. Tabor powoli się powiększa, kiedy dołączają do nich dziewczyny – w tym była narzeczona He Donga – i kiedy los stawia na drodze tej radosnej grupy niedoszłą samobójczynię Ren Zhiliao.
Zabiję się, zabiję!
Na przestrzeni tysięcy lat rozwoju kolektywistycznej, skupionej wokół interesów grupy (rodzina-klan-klasa-społeczeństwo), kultury chińskiej wszystkie pojęcia związane z samorealizacją, samorozwojem i indywidualizmem miały paskudne konotacje, a wszelkie ich przejawy, jako szkodliwe społecznie, wypalano gorącym żelazem. Podczas Wielkiego Skoku Naprzód zjedzenie posiłku gdzie indziej niż w spółdzielczej stołówce było uznawane za zdradę stanu. Czasy rewolucji kulturalnej przyniosły wydawane arbitralnie wyroki śmierci za noszenie zbyt długich włosów. Tymczasem, wraz z otwarciem się Chin na świat i wpływy kultur zachodnich, wraz z postępem globalizacji i poprawą standardu życia, ta sytuacja ulega stopniowej zmianie. Teraz wszyscy chcą osiągnąć sukces – przede wszystkim finansowy – i wszyscy chcą być szczęśliwi szczęściem nie tylko rosnącej we wpływy ojczyzny, ale też takim swoim małym i prywatnym „szczęściątkiem”. Jak te skrajności pogodzić? Jak pogodzić chęć samopoznania i zachowania własnej indywidualności w przesiąkniętym konfucjańskimi wartościami, kolektywizmem i komunistyczną urawniłowką społeczeństwie? „Pekińska młodość” to próba pokazania, jak z odpowiedzią na te pytania radzi sobie młode pokolenie Chińczyków.
Zachodniemu widzowi nie ogląda się jednak tych produkcji najłatwiej. Fabuły bywają sztampowe i podążają dawno przetartymi już przez zachodnie kino szlakami. Rozwój wypadków jest mocno przewidywalny. Dialogi ocierają się o banał. Postaci bywają płaskie, a ich działania – wewnętrznie sprzeczne i niespójne z całą koncepcją postaci. Często śmieszy egzaltacja i niedojrzałość emocjonalna bohaterów, którzy na przestrzeni zaledwie kilku odcinków potrafią kilkakrotnie i krzyżowo grozić sobie nawzajem samobójstwem. Gęsto leją się łzy rzęsiste i perliste. Komizm niejednokrotnie sprowadza się do komizmu sytuacyjnego. Dziwnie często zdarzają się też cudowne zbiegi okoliczności i rozwiązania typu deus ex machina. Pachnie szmirą i trąci tandetą.
Realizm również bywa umowny. Kto kiedykolwiek był w Chinach, parsknie śmiechem, widząc na ekranie podejrzanie puste, niezakorkowane ulice; dworce kolejowe, na których tak łatwo się odnaleźć i wpaść na starych znajomych; autobusy, w których bywają wolne miejsca; czyste powietrze i ludzi grzecznie stojących w kolejkach. Wszystko to niebezpiecznie zbliża nawet te najlepsze, najnowsze i najpopularniejsze chińskie seriale raczej do latynoamerykańskich telenoweli niż do „Breaking Bad”. Kontestacja, bunt, jednoznaczna krytyka społeczna i „smrodliwe wnętrzności” ludzkiej psychiki to stanowczo nie jest coś, na co chińska telewizja – albo raczej, powiedzmy to sobie wprost, chińska cenzura – byłaby gotowa.
Co jednak znamienne: sukcesy zachodnich seriali w Chinach w większości nie wyszły poza Internet i najpopularniejszy chyba w Chinach serwis filmowy Youku, który zresztą również podlega cenzurze. I dlatego właśnie jako coś świeżego i wyjątkowego jawi się kolejna produkcja – „Pekiński romans” [北京爱情故事].
Tik tak, tik tak
Co stanowi o jego wyjątkowości? Przecież i on rozpoczyna się próbą samobójczą jednej z głównych bohaterek. A jakby tego było mało, zaraz po tym, jak przyjaciele odwodzą niedoszłą samobójczynię od skoku z wieżowca, jeden z nich potyka się o piorunochron i sam spada na łeb na szyję. Tak, właśnie. Ponieważ zdaję sobie sprawę, jak tandetnie i szmirowato to brzmi, na samym początku wytoczę największe działo: „Pekiński romans” jest wyjątkowy przez porównanie. Co, jednocześnie, doskonale wyjaśnia jego niebywały sukces w kraju i bardziej niż umiarkowany sukces za granicą (z wyjątkiem Nigerii, gdzie zyskał ogromną popularność).
Jest to historia grupki przyjaciół z uniwersytetu. Jakiś czas temu skończyli naukę, weszli na rynek pracy i próbują zawalczyć o to, co dla nich w życiu ważne: o miłość, o pieniądze, o pozycję zawodową. I wreszcie: o przyjaźń, którą dokonywane przez nich wybory niejednokrotnie wystawiają na ciężką próbę.
To wszystko już przecież było na Zachodzie. Ale nie w Chinach. Pomimo kilku wpadek scenarzysty „Pekiński romans” to pierwszy chiński serial, w którym nic nie jest oczywiste ani czarno-białe i w którym nie ma ludzi idealnych. To pierwszy chiński serial, w którym rzeczywistość odmawia bohaterom realizacji marzeń, a dojrzewanie polega na umiejętności negocjowania swojej pozycji ze światem. Światem nierównych szans i braku sprawiedliwości, w którym słodycz sukcesu miesza się z goryczą porażki; gdzie nikt i nic nie jest na zawsze, a młodość niepostrzeżenie przemija. I co bardzo ważne: „Pekiński romans” to też pierwszy chiński serial, w którym nie da się łatwo przewidzieć dalszego biegu wydarzeń.
Nie ma tu też przypadkowych postaci i nic nie znaczących zdarzeń. Brak łatwych i oczywistych rozwiązań, a reżyser nie chadza na emocjonalne skróty. Tak, jedna z głównych żeńskich postaci na samym początku chce popełnić samobójstwo. Jednak w miarę upływu czasu i oglądania serialu, w miarę jak postać Lin Xia się rozwija, widz poznaje ją lepiej, a motywy jej działania zaczynają mieć głęboki sens. Innymi słowy, choć każdy z bohaterów „Pekińskiego romansu” jest w dużym stopniu postacią archetypiczną, to jednocześnie każdy z nich posiada autentyczną, psychologiczną głębię.
[yt]bPteb32YcgE&feature=share&list=PL8DFB438D33A86783[/yt]
I tak jak w „Karierze Lali Du”, o której pisałam w pierwszej części, reżyserka odtwarzała rolę głównej bohaterki, tak pierwszoplanową rolę męską w „Pekińskim romansie” gra jego współscenarzysta i reżyser – Chen Sicheng. Jego Cheng Feng to typowy przedstawiciel „bananowej” młodzieży. Ma w domu służącą, jeździ drogim samochodem i nosi markowe ciuchy. Jest synem nieprzyzwoicie bogatego właściciela świetnie prosperującej firmy, z którym po śmierci matki jest w permanentnym konflikcie. Ból zagłusza zabawą. A bawi się hucznie – również kosztem dziesiątek kobiet, które bez skrupułów uwodzi i porzuca, nie poświęcając swojemu działaniu chwili zastanowienia.
Serial opowiada historię jego dorastania. Na naszych oczach ten samolubny chłopiec, który odmawia wystawienia rogów ze swojej bezpiecznej skorupki, chłopiec, który dąsa się i nie chce spojrzeć dalej niż na czubek własnego nosa, zamienia się w mężczyznę. Rozwój wypadków i nieszczęśliwa miłość do Shen Bing, o którą Chen Feng walczy do upadłego, zmuszają go do konfrontacji ze światem, która prowadzi do rewizji dotychczasowych postaw i poglądów: na ludzi, przyjaźń, miłość, lojalność i… ojca.
To pierwszy chiński serial, w którym rzeczywistość odmawia bohaterom realizacji marzeń, a dojrzewanie polega na umiejętności negocjowania swojej pozycji ze światem. | Urszula Kuczyńska
W tej drodze towarzyszy mu Wu Di – wychowany w nienormatywnej rodzinie przyjaciel, który rozpaczliwie poszukując bliskości i akceptacji, definiuje siebie poprzez to, ile jest w stanie dać innym. Wiele razy widzimy, jak daje tak wiele, że dla niego samego już nie wystarcza. Wu Di to bohater tragiczny. Odrzuca miłość silnej, będącej jego idealnym uzupełnieniem Wu Mei. W pełni świadomie rani ją i wybiera swoją pierwszą miłość Yang Zixi – piękną i słabą dziewczynę, która zdradziła go już wielokrotnie, ale której Wu Di jest we własnym mniemaniu dużo bardziej potrzebny. To altruista i najlojalniejszy z przyjaciół, ale jego altruizm działa jak obosieczny miecz, nie zostawiając w jego życiu miejsca na nic więcej. Jego ofiarność i oddanie tak mocno pachną desperacją, że zaczynamy współczuć zarówno jemu, jak i tym, których wybierze sobie na najbliższych.
Przeciwwagę dla tych pozytywnych, męskich bohaterów stanowi Shi Xiaomeng – trzeci przyjaciel z uniwersyteckiej ławki. Nie dostał on od życia niczego: pochodzi z niezwykle biednej rodziny, z małej wioski położonej na odległej prowincji Chin. O wszystko, co ma – a ma bardzo niewiele – musi walczyć pazurami. Wiatr i tak wciąż wieje mu jednak w oczy. Shi Xiaomeng ma jedno: prawdziwą miłość. Od lat jest w związku z bezgranicznie oddaną mu dziewczyną – Shen Bing. Pochodzi ona z tej samej wioski i po skończeniu studiów zjawia się w Pekinie, by z otwartym sercem ofiarować Shi Xiaomengowi wszystko, co posiada – samą siebie. Dla Shi Xiaomenga to jednak wciąż za mało, bo czuje nieodpartą potrzebę „coś” temu światu pokazać, „coś” udowodnić. I tak oto oglądamy jego nagły wzlot, a potem ‒ równie gwałtowny upadek. Na oczach widzów Shi Xiaomeng zamienia się w Molierowskiego skąpca, w Golluma – strażnika pierścienia, któremu forma zastępuje treść.
Moją ulubioną postacią z „Pekińskiego romansu” jest jednak wspomniana już wcześniej, niedoszła samobójczyni Lin Xia. To kipiąca energią, wrażliwa, artystyczna dusza, która wieczorami występuje w zaprzyjaźnionym barze jako wokalistka zespołu rockowego. Regularnie wykonuje napisaną przez Cheng Fenga piosenkę, która jest lejtmotywem całego serialu: „嘀嗒嘀嗒” ‒ tik tak, tik tak, zegar odmierza, jak przemija moja młodość. Lin Xia również pisze poezję i prozę, ale przede wszystkim jest niezwykle mocno i zupełnie beznadziejnie zakochana w Cheng Fengu.
Nie obciąża go jednak swoją miłością. W jej rozumieniu uczucie to ciągłe dawanie, a Lin jest zbyt dumna, by przyjmować wymuszone prezenty. Tym bardziej więc nie chce niczyjej litości czy współczucia. Sama zaś daje tyle, ile może: tyle, ile Cheng Feng zechce od niej wziąć. Nieodwzajemniona miłość Lin jest jednocześnie piękna i tragiczna. Sprawia, że dziewczyna więcej rozumie, więcej widzi i więcej czuje, niejednokrotnie matkując pozostałym. I choć miłość ją uwzniośla, stając się dla niej źródłem niebywałej siły, to jest też przyczyną niewypowiedzianego cierpienia i bólu, które Lin Xia godzi się przeżywać w ciszy. Nie chce tej miłości, lecz jednocześnie wie, że bez niej nie byłaby tym, kim jest.
Lubię postać Lin Xia za odwagę w byciu sobą. Lubię za śmiałość, z jaką Lin Xia konfrontuje swój wewnętrzny świat z rzeczywistością, i za jej emocjonalną dojrzałość. Lin Xia odnalazła bowiem Tao: zyskała świadomość, że aby być pełnym i aby pełnią żyć, trzeba umieć pogodzić w sobie sprzeczności i połączyć przeciwieństwa.
„Żegnaj, moja młodości”
„Pekiński romans” to rozbudowana opowieść o przemijaniu, którą dodatkowo ilustruje starannie dobrana, utrzymana w nurcie chińskiego „emo” ścieżka dźwiękowa. Większość utworów wykonuje Wang Feng – niezwykle popularny artysta poprockowy. Kilka z nich, m.in. otwierająca serial piosenka pt. „Pekin” oraz wspomniane już „Tik Tak” śpiewane przez Kan Kan, stało się absolutnymi hitami wśród wielu pokoleń Chińczyków.
Kiedy w tym roku odwiedziłam Chiny, ścieżka dźwiękowa „Pekińskiego romansu” zdawała się być dosłownie wszędzie: płynęła z radia w taksówkach, dobiegała ze sklepów i, co znamienne, z głośników prywatnych telefonów komórkowych jako sygnał dzwonka. Szczerze mówiąc, mam cichą nadzieję, że z chińskimi produkcjami telewizyjnymi dzieje się właśnie to, co przydarzyło się bohaterom „Pekińskiego romansu” – czyli, że one też… dojrzewają. Co prawda nie łudzę się, że przy następnej wizycie w ChRL włączę telewizor, by obejrzeć coś na poziomie „Misfits”, „Homeland” czy „The Wire”. Niemniej jednak z niecierpliwością wyczekuję okazji, by zarzucić mój odruch tkliwej nihilistki przybierającej pozycję dystansu, jeszcze zanim wybrzmi czołówka odcinka.
Odruch wziął się z czasów, kiedy ja i mój koreański współlokator oglądaliśmy chińskie seriale „jak leci” w celach językowo-badawczych. Zadanie niejednokrotnie okazywało się nas przerastać, więc aby je nieco urozmaicić, zorganizowaliśmy sobie grę: od czasu do czasu wyłączaliśmy głos i podkładaliśmy wymyślone przez siebie na poczekaniu dialogi. Myeong Jin najlepiej sprawdzał się w rolach zapłakanych służących i zazdrosnych konkubin. Ja podobno całkiem nieźle radziłam sobie z obleśnymi buddyjskimi mnichami i szalonymi mistrzami wushu. Mam szczerą nadzieję z tą na wpół prześmiewczą postawą zerwać, kiedy tylko o chińskich produkcjach serialowych będzie można zaśpiewać jak o bohaterach „Pekińskiego romansu” w kolejnej piosence Wang Fenga: „再见青春,再见美丽的疼痛…”, czyli żegnaj młodości, żegnaj słodki bólu dorastania.