liberti_okladkaTemat migracji afrykańskiej w dyskursie medialnym powraca głównie przy okazji kolejnych spektakularnych katastrof: po zeszłorocznej październikowej tragedii utonięcia u wybrzeży Lampedusy ponad trzystu osób, pojawił się w tym roku w związku ze  śmiercią grupy próbującej przedostać się wpław do hiszpańskiej eksklawy Ceuty. Początek afrykańskich „podróży rozpaczy” wyznacza się na dzień po Wszystkich Świętych 1988 r., gdy na wybrzeżu Hiszpanii znaleziono dwadzieścia ciał; temat ten wrócił do nagłówków gazet także w wyniku słynnego szturmu murów Ceuty przez 700 migrantów we wrześniu 2005 r. Ocenia się, że do końca stycznia 2014 r. do Włoch dotarło około 2000 osób – dziesięciokrotnie więcej niż o tej porze przed rokiem, podczas gdy ogólna liczba migrantów docierających tam w 2012 wzrosła wobec roku poprzedniego o 325 proc. Niezależnie od nieregularnych nawrotów medialnej gorączki, nieustający dramat afrykańskich „podróży rozpaczy” zasługuje na pogłębioną analizę, chociażby w wykonaniu reporterów.

Reporterskie przedsięwzięcie Stefano Libertiego jest niewątpliwie świadectwem chwalebnej ambicji ogarnięcia całości zjawiska afrykańskiej migracji, poruszonego ponadto w towarzyszącym książce filmie dokumentalnym „Zamknięte morze”. Podczas lektury „Na południe od Lampedusy” trudno jednak uciec od wrażenia zbytniej pobieżności i zdawkowości obserwacji; opowieść ta służyć może raczej jako wprowadzenie do problemu migracji dla europejskich decydentów niż narracja budząca sumienia Europejczyków. Powstała książka niewątpliwie potrzebna, ale nużąca i nieoddająca sprawiedliwości wadze poruszanego problemu – analizowanego znacznie bardziej przekonująco przez Klausa Brinkbäumera  w innej reporterskiej opowieści o migracji z Globalnego Południa – wydanej w 2009 r. „Afrykańskiej odysei”.

Nieporadny uczeń Kapuścińskiego

Reportaż Stefano Libertiego zdaje się podporządkowany jednemu celowi: obaleniu mitów rządzących europejską polityką wobec afrykańskich migrantów. Nieprzypadkowo jednym z najbardziej smakowitych jego momentów jest obnażenie przesądów dotyczących liczby potencjalnych migrantów: według wicedyrektora Frontexu, Gila Ariasa, przybyciem do Europy zainteresowanych jest pół miliona sub-Saharyjczyków – jak się okazuje, dane te czerpie wyłącznie ze spekulacji hiszpańskiej prasy. Rozbuchany dyskurs medialny okazuje się pożywką dla polityków budujących retorykę oblężonej (tym razem: europejskiej) twierdzy, co według Libertiego działa z kolei na wyobraźnię dziennikarzy. Tymczasem choćby obsługa szlaków migracyjnych funkcjonuje inaczej niż w demonicznych wizjach europejskich specjalistów. Okazuje się, że – wbrew oficjalnym, wygodnym diagnozom problemu – migracją nie kierują bandy lokalnych gangsterów, ale lokalne akcje samopomocy. Liberti nie kryje podziwu dla licznych gestów solidarności: dla spółdzielni oszczędnościowych pracujących na zakup pirogi dla wyruszających z Senegalu czy dla ducha samorządności w tranzytowych wspólnotach migrantów. Marnotrawienie tego kapitału społecznego mogłoby stanowić najpoważniejszy zarzut wobec europejskich sceptyków. Zatrzymani w pół drogi migranci dają świadectwo godnej podziwu przedsiębiorczości; nie dają go jednak w granicach własnego kraju, ale stają się dodatkowym narzędziem obsługi migracyjnych szlaków. Zakładane przez nich getta, miasta-miraże, tworzą w krajach Maghrebu rynek zbytu dla lokalnych towarów oraz źródło taniej siły roboczej. To właśnie lokalna społeczność Algierczyków wznieca ludową rewoltę podczas prób likwidacji stworzonego przy niej getta przybyszy z Południa.

Tranzytowe wspólnoty migrantów zdolne są także do stworzenia sprawnych mechanizmów politycznej reprezentacji – wspomniana algierska „republika Mahnijji” przestrzega corocznej procedury przejrzystych wyborów do swoich władz. Liberti zdecydowanie najlepiej czuje się w instytucjonalnej (dość życzliwej) analizie organizacji migrantów. Ich wspólnoty rządzą się racjonalnymi zasadami,  z czego autor zdaje się wnioskować, że ich dramat również mógłby znaleźć racjonalne, instytucjonalne rozwiązanie – lepsze od obecnych, bezlitośnie przezeń zdemaskowanych. Dotychczasowa polityka państw Maghrebu wobec migrantów – instrumentalne traktowanie ich w lokalnych sporach granicznych, regularne transportowanie do „ziemi niczyjej” na granicy Maroka z Saharą Zachodnią lub Algierią – stanowi w gruncie rzeczy jedynie odbicie rozwiązań stosowanych m.in. przez Włochy za rządów Berlusconiego. Jedną z najbardziej zapadających w pamięć scen reportażu oraz filmu, który powstał na jego podstawie, jest przejęcie łodzi migrantów przez włoskie służby ratunkowe: zamiast odwieźć ich do portu Lampedusy, przetransportowano ich z powrotem do wybrzeży Libii. Polityka wypychania problemu poza swoje granice znalazła też zastosowanie w przerzucaniu migrantów między Turcją a Grecją: interesem Unii Europejskiej – według Libertiego – jest stworzenie „kordonu sanitarnego – tak rozległej i nieprzyjaznej dla życia szarej strefy, że cel stanie się nieosiągalny, a gra niewarta świeczki”. [1]

By wyjść poza pobieżność dziennikarskich diagnoz, Liberti zdecydował się odwiedzić dwanaście miejsc kluczowych dla szlaków migracyjnych. Trudno jednak stwierdzić, by udało mu się przy tym zachować reporterski etos obserwacji uczestniczącej, którego rzecznikiem – za Malinowskim – był chociażby Ryszard Kapuściński. Rozmachowi dobranych lokalizacji – od Senegalu po Turcję – zdaje się towarzyszyć pragnienie stworzenia reporterskiego fresku, olśniewającej syntezy wielu odcieni afrykańskiej migracji – syntezy zagrożonej niemożnością realizacji. Libertiemu zabrakło uważności i wyostrzonego zmysłu obserwacji detalu, choć odwiedzane miejsca obfitują w działające na reporterską wyobraźnię scenerie (jak chociażby organizowane w Stambule rozgrywki nieoficjalnych mistrzostw migrantów afrykańskich w piłce nożnej, podczas których gracze rozpaczliwie próbują przykuć uwagę wyobrażonych europejskich selekcjonerów). Zamiast zapadających w pamięć postaci, otrzymujemy tu raczej przegląd kategorii ról związanych z procesem migracji: od harragas („palaczy” niszczących podczas podróży dokumenty tożsamości), przez „usidlonych” (migrantów, którzy utknęli na danym przystanku), po „odwodzicieli” (sponsorowanych często z funduszy unijnych migrantów mających zniechęcać do wypraw swoich rodaków). To jednak przypomina raczej wstęp do socjologicznej, instytucjonalnej analizy zjawiska migracji niż przekonujący opis dramatu jego uczestników.

Między mitem a sceptycyzmem

Niemal równorzędnym wątkiem opowieści Libertiego staje się utyskiwanie nad własnymi ograniczeniami w próbach dotarcia do wiarygodnych świadków afrykańskich migracji. Autor pieczołowicie rozwija autorefleksyjny wątek zagubienia w zalewie napotykanych niepotwierdzonych opowieści: nie wie, kiedy może stać się instrumentem cudzych interesów. Ten manifest dziennikarskiego sceptycyzmu został tu jednak wyrażony kosztem prób wiarygodnego zbliżenia z napotkanymi informatorami, odrzucanymi często w imię niesprecyzowanych obaw reportera. Spotkanie z sekretarzem Rady Migrantów Subsaharyjskich w Maroku podsumowane zostaje następująco: „Poczułem niechęć do tego dobrze ubranego mężczyzny, którego wywód wydawał się zbyt doskonały, żeby mógł być prawdziwy. Fiston miał w sobie coś sztucznego, a mianowicie to, że jego słów nie trzeba było w żaden sposób rozszyfrowywać” [2]. Jak sam wspomina we wprowadzeniu, Liberti dał się nakłonić do wyrazistego zaznaczenia swojej podmiotowości w opowiadanej historii, zbyt często przybiera ona jednak postać rzewnych, ogólnikowych introspekcji – takich, jakich nie powstydziłby się Paolo Coelho: „Myślałem o Abdou i jego niespełnionych nadziejach. I zrozumiałem, że Agadez miał więcej niż jedno oblicze. Zależało od tego, z której strony spojrzeć”. [3] Można odnieść wrażenie, że Liberti poddaje się poczuciu nieprzystawalności do badanego tematu: spodziewając się sprowadzenia do roli Europejczyka (jako „ruchomej skarbonki”), czuje się osaczony w przepełnionym domu migrantów w Tangerze, po powrocie do hotelu zamyka się w pokoju i nie pozwala nikomu na kontakt. Nie wie też, jak zachować się wobec prośby jednego z informatorów o pomoc w zdobyciu dokumentów do przejazdu do Europy – unika jego telefonów, aż problem rozwiązuje się sam. Przyjaciel otrzymuje pomoc od kogo innego. Kilka tygodni wspólnego mieszkania z nim już we Włoszech podsumowuje Liberti stwierdzeniem akceptującym nieuchronne, jak sądzi, zatarcie granicy między zażyłością a interesem w relacji Europejczyka z Afrykaninem: „łączące mnie z Sindou stosunki […] były siłą rzeczy asymetryczne. Ale czy to oznacza, że było w nich mniej autentyzmu?” [4]

Być może za rozbudowaną introspekcją Libertiego stała chęć stworzenia przeciwwagi dla narracji nazbyt przychylnie pozycjonującej migrantów – obawa przed popadnięciem w narrację mitologizującą ich sytuację, do czego skłaniało go zapewne wiele napotkanych świadectw. Autor rzeczywiście często daje posłuch opowieściom argumentującym za jednostronną odpowiedzialnością Europy za obecny dramat afrykańskich uchodźców. Sięgają one po przykłady z czasów wyzyskiwania bogactw naturalnych i celowego zaniedbywania rozwoju postkolonialnej Afryki po schizofrenię współczesnych rozwiązań migracyjnych. Europa, potrzebując taniej siły roboczej, jednocześnie inwestuje w nadmiernie rozbudowane systemy graniczne. Według przywołanego w reportażu ojca Lepine’a, pracującego z migrantami w Maroku, obecna polityka migracyjna prowadzona jest na zasadzie perwersyjnej selekcji naturalnej, w której tylko najsilniejsi i najinteligentniejsi zdołają przebić się przez wzmocnioną kontrolę graniczną. Znacznie uczciwszym oglądem sytuacji byłoby – według Libertiego – przyznanie, że rzeczywista skala afrykańskiej migracji nie wymuszałaby wpuszczenia do Europy nieprzeliczonych hord przybyszów żerujących na zasiłkach socjalnych, niezdolnych do kulturowej asymilacji, ale raczej coroczne włączanie do europejskiej gospodarki pracowników silnie zmotywowanych, ambitnych, o liczebności przeciętnego hiszpańskiego miasteczka.

Zupełnie inna podróż

Znacznie skromniejszą strategię opisu afrykańskiej migracji przyjął Klaus Brinkbäumer, towarzysząc napotkanemu w Niemczech migrantowi z Ghany w odtwarzaniu przezeń drogi, która przed czternastu laty zaprowadziła go do Europy. W przeciwieństwie do Libertiego, jego strategia nie polega na wtopieniu się w społeczność migrantów – jak sam zauważa, obecność białego dziennikarza nieuchronnie „wpływa na sposób traktowania emigrantów przez szmuglerów i policję. Czarny uchodźca w towarzystwie białych dziennikarzy staje się uchodźcą w wydaniu luksusowym”  [5]. Lepsze efekty daje próba rekonstrukcji wybranych stacji odbytej już niegdyś podróży – tym bardziej, że układa się ona w systematyczną opowieść o korzeniach obecnej sytuacji migrantów. Trasa Brinkbäumera ukazuje wielość przyczyn stojących za autodestrukcją Afryki: rozpoczyna się na wybrzeżu, skąd w 1518 r. wypłynął pierwszy statek z niewolnikami z Gwinei do Nowego Świata, by wieść m.in. przez Lagos, miasto-potwór, wykwit drapieżnej urbanizacji, gdzie policja sprowadza się do „zalegalizowanej ulicznej grabieży”, a starcy i bezrobotni nie mają szans na żadną opiekę. Każda kolejna stacja komplikuje obraz źródeł migracji: w Benin City spotkamy typowego lokalnego watażkę, dbającego o oznaki własnego statusu – osiem żon i osiem samochodów – raczej niż rozwój lokalnej społeczności. Usłyszymy też o postaciach „Hamburgerów”, czyli  pokazowych migrantów, którzy po powrocie z Niemiec potrafią myć codziennie rano swój samochód, opowiadając o urokach Europy.

Skupienie na wybranym, zaufanym przewodniku otworzyło przed Brinkbäumerem możliwość wglądu w emocjonalne konsekwencje migracji, bez rozczulania się nad barierą dzielącą go od przypadkowo spotkanych, rozproszonych informatorów. Po otwierającym reportaż spotkaniu Johna Ekow Ampmana z niewidzianą przezeń od lat rodziną, jego nastoletni syn stwierdza „Nie chcę jego pieniędzy, nie potrzebuję ciuchów i DVD, co to jest? Przez te wszystkie lata po prostu tęskniłem za ojcem. Teraz on jest tutaj i zachowuje się tak, jakbyśmy byli rodziną, ale nie, to za długo trwało, nie mam mu nic do powiedzenia”  [6]. Rozproszone refleksje Johna Ampmana układają się w niezależny wątek „afrykańskiego dla początkujących” –  serię zdroworozsądkowych sentencji wyjaśniających mechanizmy rozpadu afrykańskich społeczeństw. Tu na plan pierwszy wychodzi wątek braku samokrycyzmu: „My uznajemy, że to inni ponoszą odpowiedzialność za to, co się dzieje: obcy, bogowie, przodkowie, wrogowie. No i oczywiście wy Europejczycy”  [7]. Zamiast – niczym Liberti – tworzyć narrację skupioną przede wszystkim na kapitale społecznym Afrykanów, Brinkbäumer przygląda się też procesom społecznej dezintegracji: myśleniu w kategoriach solidarności klanowej, nepotyzmowi, rozszalałej korupcji instytucji publicznych. Kontaktując się z informatorami, Brinkbäumer, podobnie jak Liberti, mierzy się z dylematami etycznymi Europejczyka w Afryce – nie okazują się one jednak przesłanką dla blokowania kontaktu, ale raczej dostrzeżenia moralnego ciężaru związanego nieuchronnie z każdą nawiązaną po drodze relacją. „Mamy więc spełniać ich wszystkie żądania, bo jesteśmy biali, a oni są dramatycznie biedni?” – pyta nigeryjskiego kierowcę, zmęczony nagabywaniem o pieniądze nawet za fakt wysiadania z samochodu. „Nie, ale powinniście wiedzieć, że jesteście dla wszystkich tutaj szansą, która zdarza się raz na dziesięć lat”[8]

Systematyczność projektu Brinkbäumera sprawia, że afrykańskie migracje przestają być postrzegane jedynie w kontekście bieżących, instytucjonalnych problemów. To raczej kolejna postać wpisanych w dzieje ludzkości – od Polinezyjczyków przez Wikingów po dwudziestowiecznych Europejczyków – wędrówek ludów. Obecna sytuacja Afrykanów okazuje się pochodną globalnych procesów  – o skali szerszej niż tylko polityka migracyjna Unii Europejskiej:  subwencje dla bawełny w Teksasie i Arkansas mogą skutkować upadkiem gospodarki Burkina Faso. Afrykanie nie korzystają na równych prawach z owoców ekonomicznej liberalizacji – Brinkbäumer nie może nadziwić się chociażby temu, że nie potrafili oni stworzyć własnego odpowiednika „Western Union”, amerykańskiego pośrednika, za pomocą którego przesyłają z zagranicy swoim rodzinom fundusze (których wysokość wielokrotnie przekracza oficjalną pomoc rozwojową przyznawaną afrykańskich państwom).

Brinkbäumer zgadza się jednak z Libertim w fundamentalnej diagnozie marnotrawstwa ludzkich umiejętności, do jakiego prowadzi rozpaczliwa afrykańska migracja. Zatrzymani w pół drogi, w gettach tranzytowych, migranci dają świadectwo niebywałej determinacji i przedsiębiorczości: „Co za marnotrawienie siły roboczej i młodości, zdrowia i żarliwości […] w domu byli ekonomicznie bezużyteczni, uznawani za zbędnych i nieistotnych dla społeczeństwa. Zawsze znalazł się tam jednak ktoś, kto ich kochał. Teraz są bezużyteczni, zbędni, uciążliwi dla ludzi wokół albo w  najlepszym razie całkowicie dla nich obojętni. Zmarnowane życie” [9]. Często pozbawieni w swoich państwach jakichkolwiek szans godnego zarobku, włożyli w swoją podróż zbyt wiele wysiłku, by brać pod uwagę powrót. Słuchając kolejnych doniesień o desperackich próbach szturmu do europejskich granic, warto przypomnieć świadectwo napotkanego przez Brinkbäumera w Tangerze Ghanijczyka:  „Jesteśmy mądrymi chłopakami […] a wśród nas inżynierowie, elektrotechnicy, fizycy. Będziemy obserwować patrole i znajdziemy luki. […] Nie boimy się, bo jesteśmy zdesperowani, Technika walczy tu z desperacją i zapewniam cię, że desperacja jest silniejsza”[10].

 

 Przypisy:

[1] Stefano Liberti, „Na południe od Lampedusy. Podróże rozpaczy”, przeł. Marcin Wyrembelski, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013, s. 187.

[2] Tamże, s. 143.

[3] Tamże, s. 41.

[4] Tamże, s. 181.

[5] Klaus Brinkbäumer, „Afrykańska odyseja”, przeł. Joanna Czubiec, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2009, s. 25.

[6] Tamże, s. 39.

[7] Tamże, s. 227.

[8] Tamże, s. 102.

[9] Tamże, s.213.

[10] Tamże, 225

 

Książki:

Klaus Brinkbäumer, „Afrykańska odyseja”, przeł. Joanna Czubiec, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2009.

Stefano Liberti, „Na południe od Lampedusy. Podróże rozpaczy”, przeł. Marcin Wyrembelski, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013.