Wszyscy uczniowie mojego – i nie tylko – pokolenia, brnąc przez szkolny program języka polskiego, mieli styczność z „Kamieniami na szaniec” Aleksandra Kamińskiego, a wielu z nich wyjątkowo je sobie ukochało. Bohaterska historia dzielnych harcerzy wykonujących w czasie wojny swoją małą – bo nie całkowicie żołnierską – ale równie ważną robotę, niejednokrotnie uwodziła nastolatków znudzonych sztampą kanonu. Sama nie podzielałam jednak tego zachwytu – drażniły mnie zbyt dziś widoczne szlify retoryczno-literackie i mimo wszystko propagandowy charakter historii opowiedzianej przez Kamińskiego. Do filmowej adaptacji „Kamieni na szaniec” podchodziłam więc z dużymi obawami.
Daleko pada kamień od szańca
Na szczęście film Roberta Glińskiego nie jest wierną ekranizacją, o czym zresztą twórcy wspominają w napisach końcowych. Ten gest postawił autorów obrazu w zupełnie innej pozycji i pozwolił im na ucieczkę od szkolno-martyrologicznej historii o wojennym bohaterstwie w stronę miniaturowej Bildungsroman – wbrew temu, co twierdzą liczne i przewidywalne głosy oburzenia.
Dyskusja nad „Kamieniami na szaniec” – toczona zarówno przez recenzentów, jak i komentatorów na forach internetowych – wciąż budzić może jednak szczere zdumienie. Słyszymy o adaptacji obrazoburczej, znieważającej pamięć Szarych Szeregów i ich bohaterskie dokonania (vide protest środowisk harcerskich), typowym miernym kandydacie na główny cel wycieczek szkolnych (wraz ze wszystkimi tego konsekwencjami) czy wręcz o wyrachowanej i niewiarygodnej opowieści o bezmyślnych młodzikach (o czym pisze Tomasz Raczek). Osobliwe jest oburzenie niektórych środowisk prawicowych wywołane golizną, której w filmie prawie nie ma. W tym kontekście konieczne wydaje mi się podkreślenie, że film Glińskiego mniej mówi o wojnie i postaciach historycznych, a na pierwszym stawia raczej naturę dorastania i relacji młodzieńczość-dojrzałość, zarówno pojmowanych uniwersalnie, jak i jako postawach wobec konkretnych wyzwań dziejowych.
O tym odejściu od pierwowzoru świadczy kilka mocnych decyzji fabularnych. Gliński dość swobodnie korzysta z faktów opisanych przez Kamińskiego. Zagorzałych czytelników „Kamieni na szaniec” może zdziwić nikła obecność w ekranizacji postaci Alka Dawidowskiego (Kamil Szeptycki). Pojawia się dosłownie w kilku scenach i przez swoją niewyrazistość – a może niewyrazistość tak rozpisanej roli – właściwie nie daje się zapamiętać. Z kolei Tadeuszowi Zawadzkiemu „Zośce” (świetny Marcel Sabat) reżyser przypisuje niewspomniane w książce motywacje, sugerując załamanie psychiczne nieledwie prowadzące do samobójstwa i absolutne poddanie się w obliczu śmierci, która ostatecznie nadchodzi. I to są świetne decyzje, niezbędna dla zachowania autonomii artysty licentia poetica, która pozwala reżyserowi wypowiedzieć się tak, jak chce. A to, co chce powiedzieć Gliński, jest właśnie niezwykle ciekawe.
Adolescenci na krawędzi
Naczelną zasadą rządzącą najnowszą ekranizacją prozy Kamińskiego jest zmaganie młodości z dorosłością – „zmaganie” zarówno w sensie dorastania, jak i dosłownie rozumianego konfliktu między pokoleniami dzieci i rodziców. Te dwie grupy zostały przez reżysera umieszczone jakby w dwóch różnych porządkach, które mentalnie się nie przenikają – mimo że została między nimi ustanowiona wyraźna hierarchia – a wręcz ze sobą rywalizują. Świat „prawdziwej” (przynajmniej w odczuciu bohaterów) wojny wydaje się początkowo światem „tylko dla dorosłych”. Jan Bytnar „Rudy” (Tomasz Ziętek) i Zośka są ustawicznie odciągani przez swojego dowódcę, Stanisława Broniewskiego „Orszę” (Wojciech Zieliński), od nadmiernego zainteresowania zabawami z bronią. Ich wojna ma w sobie coś z zabawy. Akcje Małego Sabotażu, ilustrowane teledyskowymi, rwanymi ujęciami i dynamiczną gitarową muzyką, polegające na malowaniu napisów „Tylko świnie siedzą w kinie”, gazowaniu sal projekcyjnych i zastępowaniu wielkich hitlerowskich flag polskimi, bójka – bo jeszcze nie strzelanina – z rówieśnikami z Hitlerjugend stanowią dla nich niezłą igraszkę. Gdy planują kolejne działania, Zośka rzuca nonszalancko do Rudego: „spokojnie jak na wojnie”, a na pytanie o możliwość zesłania do obozu odpowiada: „chyba strzeleckiego”. Ta lekkość i wesołość kontrastuje z szarością zdyscyplinowanych i stonowanych Orszy i majora Kiwerskiego (Andrzej Chyra).
To balansowanie na granicy poważnego i niepoważnego świetnie ilustruje przezabawna zresztą scena, w której harcerze stają w szeregu przed złożeniem przysięgi na żołnierzy AK i najpierw przerywa im spóźniony Rudy, a zaraz potem – trzech żołnierzy Wehrmachtu, którzy wybrali się do lasu… po grzyby. Chłopcy zbiorowo rzucają się za nimi w pościg, dopadają i wiążą, by na ich oczach i uszach złożyć uroczyste ślubowanie. Nigdy nie są do końca dorośli: dokazują, interesują się dziewczynami, dogryzają sobie nawzajem, łatwo dają się ponieść emocjom.
Gliński daje im jednak do tego prawo. Daleki jest od obrazowania młodych harcerzy po prostu jako lekkomyślnych i głupich. Nie odmawia im przytomności umysłu. Rudy i Zośka zdają sobie sprawę z niebezpieczeństw, w jakie się pakują, wykonując akcje z pozoru tak błahe. Chłopackość, rubaszne żarty rzucane przy dyskutowaniu dalszych kroków, przepychanki między kolegami czy gra w bierki muszą się powoli zacząć mierzyć z powagą śmierci i niebezpieczeństwami walki. Bohaterowie żądają od Orszy broni, nie tylko dla młodzieńczego szpanu, lecz także, by móc się zabezpieczyć, gdy coś pójdzie źle. Ujawnia się tu zresztą ambiwalencja ważna we wszystkich stosunkach dzieci z dorosłymi: ci drudzy chcą za wszelką cenę chronić te pierwsze, nie zawsze równocześnie sobie uświadamiając, że młodzi wyruszyli już w świat i częściowo przejęli kontrolę nad swoim życiem oraz odpowiedzialność za nie. Zośka zresztą uparcie walczy o autonomię także ze swoim prawdziwym ojcem, który odmawia mu udziału w decyzjach dotyczących ważkich dla niego momentów w życiu, takich jak powolna śmierć matki.
Chybotanie posągów
Co do działalności Rudego i Zośki, a zwłaszcza tego drugiego, można mieć jednak wiele zarzutów i od nich Gliński nie ucieka, co umyka właściwie wszystkim zacytowanym przeze mnie recenzentom. Chłopackość ma swoje oczywiste zalety, towarzyszy jej przyjaźń, lojalność i gotowość do poświęcenia. Ale to właśnie ona – wiążąc się choćby z niestarannością i pochopnością – doprowadzi do śmierci kilku członków oddziału. Roztrzepanie i nieprzestrzeganie zasad konspiracji przypieczętowuje los Rudego – wszak gestapowcy natrafiają na jego ślad dzięki kartce z zapisanym adresem, a jego sytuacji nie ułatwia stosik konspiracyjnych ulotek znalezionych w mieszkaniu. Harcerze są wreszcie zwyczajnie niewyćwiczeni. Wszystkie te zarzuty słyszy Zośka w rozmowie z majorem Kiwerskim o akcji pod Arsenałem. Dowódca mówi mu wprost: byliście do dupy, dwóch gestapowców trzymało was na linii ognia kilkanaście minut. Chłopcy zawiedli jako żołnierze, ale czy to oznacza, że zawiedli na całej linii? Czy nieudolność podjętej próby odbicia przyjaciela dyskwalifikuje ich jako ludzi – bo przecież wynikająca ze szczerych uczuć decyzja o rozpoczęciu akcji sprowokowała kolejne zgony? Samo postawienie tych pytań stanowi poważne pęknięcie na kryształowej, pracowicie szlifowanej przez Kamińskiego legendzie młodych bohaterów. Gliński nie musiał jej zarysowywać – a jednak się na to zdecydował. O Zośce nie najlepiej świadczy też wybiórczość jego sympatii i – co za tym idzie – gotowości do ratowania przede wszystkim swoich najbliższych kolegów, którą Kiwerski mu wypomina i do której sam potem się przyznaje. Zawadzki w swoich sympatiach jest bardziej selektywny niż Rudy, który płacze nad kolegą zabitym „dla srebrnych łyżeczek”; z większym uporem, zdecydowaniem i bezwzględnością posuwa się w walce. Cuci go dopiero śmierć najdroższego przyjaciela, która staje się dlań swoistym i ostatecznym testem dorosłości i lojalności wobec kolegów z oddziału – i wcale nie możemy być pewni, czy przeszedł go pomyślnie. Śmierć Rudego staje się dla Zośki również momentem swoistego osobowościowego przeistoczenia, choć – jak zawsze w przypadku momentów granicznych – niepełnego.
Z drugiej strony, Zośka też ma swoje Kiwerskiemu do zarzucenia – oskarża go o indolencję i głupie przywiązanie do procedur, przez które uciekł czas potrzebny na zorganizowanie akcji i uratowanie Rudego. Nie ma tu zatem żadnej „mojszej” racji, po akcji pod Arsenałem zostanie jedynie aksjologiczna pustka – i chęć zemsty. W tym momencie narzuca się porównanie z „Czasem honoru”, w którym scenarzyści zaproponowali bohaterów wręcz nieludzko profesjonalnych i skutecznych. Ich działań z reguły nie zakłócały ani targające nimi emocje, ani popełniane przez nich błędy (występowania ani jednych, ani drugich w tym przypadku nie stwierdzono), przez co wyglądały one tyleż efektownie, ile nie do końca wiarygodnie.
I właśnie to się w tej ekranizacji dzieje: bardziej wzruszymy się Rudym i Zośką Glińskiego niż Rudym i Zośką Kamińskiego. Dzielni harcerze wreszcie stali się ludźmi.| Monika Helak
Charakterystyczne zresztą, że Gliński pozbył się autorytetów, kategorii tak istotnej w dydaktycznej przecież prozie Kamińskiego. Widzimy wady młodych, które właściwie ich dyskwalifikują jako wzory do naśladowania; widzimy też bezradność i bierność dorosłych, którzy nie panują ani nad rodzinnym, ani wojennym światem. Ci ciągle wdają się w dyskusję z młodymi, wiedząc jednak, że już niczego swoim dzieciom nie mogą zabronić. Dotyka to nawet Orszy, dotąd postrzeganego jako niekwestionowany przywódca, który w filmie Glińskiego został pozbawiony mocnego charakteru: miota się, waha, zwalnia wobec stale przyspieszającego biegu wydarzeń (co stanowi chyba największy ból współczesnych środowisk harcerskich). W konfrontacji z wyrywnością Zośki, czasem zresztą przesadzonej czy wręcz karykaturalnej, wypada dość żałośnie. Młodzi zostają więc sami ze swoimi emocjami i problemami. Pozostaje im wymuszanie na dorosłych biegu dogodnych dla nich wypadków.
Mimo tego pełzającego nihilizmu nie powiedziałabym jednak, że w ekranizacji „Kamieni na szaniec” nie poszanowano wartości przyświecających młodym bohaterom. Na ich wargach słowo „ojczyzna” nie jawi się wstydliwie, a harcerze nie mają wątpliwości, w imię czego i po co działają. Ale nie pada ono też automatycznie, niekiedy daje się w nim wysłyszeć nutę wątpliwości czy wręcz ironicznego przekąsu. Widać, że to patriotyzm stanowi wartość, w której młodzi wyrastali, ale nie zawsze wystarcza jako odpowiedź na pytanie, czy warto było się tak bardzo poświęcać. Dla każdego empatycznego interpretatora tamtych czasów te wątpliwości nie wzbudzą kontrowersji. W żaden sposób nie obalają przecież pomników postawionych przez Kamińskiego – odejmują im za to nieco spiżu, pozwalając odbiorcy na nawiązanie bliższej więzi z nowym, bardziej ludzkim wizerunkiem bohatera. I właśnie to się w tej ekranizacji dzieje: bardziej wzruszymy się Rudym i Zośką Glińskiego niż Rudym i Zośką Kamińskiego. Dzielni harcerze wreszcie stali się ludźmi.
Mundury na nich barwne
Pewne zgrubności można by Glińskiemu zarzucać, chociażby pewną dosłowność w niektórych gestach estetycznych (przelewająca się przez ekran czerwień czy dychotomiczne zestawienie harcerzy Szarych Szeregów i kroniki z obozu Hitlerjugend na samym początku filmu). Nie są to jednak wady dyskwalifikujące, zwłaszcza że najważniejsza sztuka – zmuszenie odbiorcy do zajęcia stanowiska – twórcy się udała. Długa, burzliwa i wielogłosowa dyskusja, która przetoczyła się przez polskie media i której początek możemy upatrywać w słynnej interpretacji książki Kamińskiego autorstwa doktor Elżbiety Janickiej opowiadającej o skrytym homoseksualizmie Zośki i Rudego , świadczy o tym, że mówimy o postaciach wciąż w polskiej kulturze ważnych i że reżyser swoim dziełem potrafił na nowo rozbudzić gorący spór o znaczenie symboli zaproponowanych przez Kamińskiego i – ogólniej mówiąc – naturę bohaterstwa. Interpretacja Roberta Glińskiego w tym nurcie nie wyróżnia się ani jako szczególnie obrazoburcza, ani jako dęte, wyprane z niuansów kazanie o Naszych Wielkich Polskich Bohaterach. W filmie widać dążenie do zrozumienia zarówno natury tamtych czasów, jak i motywacji i emocji bohaterów, którzy mieli nieszczęście żyć w czasie drugiej wojny światowej.
Niezależnie od pewnych realizacyjnych błędów czy niezgrabności taką postawę należy docenić, zwłaszcza wobec wzbierającego przypływu filmów traktujących o polskiej historii. Nie jest to oczywiście jedyna zniuansowana opowieść o wojnie z ostatnich czasów – wciąż mamy w pamięci chociażby świetną „Obławę” Krzyształowicza. Gliński nie zapomniał jednak o przydaniu filmowi humoru i lekkości, koniecznych, by wiarygodnie opowiedzieć o młodych ludziach, którzy oprócz wojny i harcerstwa pragnęli na co dzień ocalać swoje zwyczajne życie – i próbowali te dwie strony godzić. Nie wydaje się zresztą w tej decyzji odosobniony – zwiastun „Miasta 44” w reżyserii Jana Komasy zapowiada mocowanie się z podobnymi dylematami. Może szeregi naszych bohaterów nie muszą być ani szare, ani czarno-białe.
Film:
„Kamienie na szaniec”, reż. Robert Gliński, Polska 2014.
[yt]8w600YIpkoY[/yt]