Jak wiadomo, zgodnie z najnowszymi trendami myśli lewicowej, dla zrozumienia właściwego sensu każdej wypowiedzi, najważniejsze jest określenie przynależności klasowej każdego autora. Bo nieważne co, ale skąd (tj. z jakiej pozycji w ramach panujących w danym społeczeństwie stosunków własności) się pisze. Jestem więc, jak zauważa Dobrowolski, przedstawicielem „typowego polskiego mieszczaństwa”, a nawet „drobnomieszczańskiego konserwatyzmu”.
Czymże jest jednak „mieszczaństwo”? Jaki jest obiektywny sens dziejowy jego „konserwatyzmu” i na czym polega charakterystyczna dla niego postawa intelektualna? Również tutaj Dobrowolski trafia w dziesiątkę. Jest to mianowicie „mieszanina maskowanej bigoterii, obłudy i tym bardziej upartego, im bardziej «umiarkowanego» czy «rozsądnego» konserwatyzmu”.
Jak wiadomo, zgodnie z najnowszymi trendami myśli lewicowej, dla zrozumienia właściwego sensu każdej wypowiedzi, najważniejsze jest określenie przynależności klasowej każdego autora. | Jan Tokarski
Ma także rację, gdy zauważa, że to stanowisko „stokroć bardziej uwsteczniające niż otwarty, fanatyczny fundamentalizm Tomasza Terlikowskiego. Bo ten ostatni przekonuje tylko sobie podobną mniejszość maniaków-ekstremistów, podczas gdy Tokarski, w swoim niby zdroworozsądkowym i niby krytycznym podejściu utwierdza tylko upiorną mentalność «normalnego Polaka», legitymizuje jego miałkość i powierzchowną nowoczesność, która z pozoru godząc się na kulturę sekularyzacji, jednocześnie ze wszystkich sił zapiera się przed wyciągnięciem z niej jakichkolwiek konsekwencji, tym samym oddając łatwo pole siłom antyemancypacyjnej reakcji”.
Wobec tego fragmentu jestem, wyznam szczerze, bezbronny. W rzeczy samej, działamy z redaktorem Terlikowskim w ramach tej samej struktury mającej na celu powstrzymywanie postępu społecznego. Dobrowolski nie myli się również, oceniając nasze (to jest moje i Terlikowskiego) role w ramach wspomnianej walki zabobonu ze światłem rozumu. Nie ja (jak mogliby przypuszczać mniej wnikliwi obserwatorzy) jestem tajnym współpracownikiem Terlikowskiego, ale on moim. Jego zadanie ogranicza się do trzymania w ryzach garstki podobnej nam (de facto przecież się nie różnimy) „maniaków-ekstremistów”, podczas gdy ja mam rozbijać język emancypacyjny niejako od środka, czynić go miałkim i nijakim. Więcej: charakterystyczna dla przyjętej przeze mnie postawy intelektualnej „maskowana bigoteria” oraz „obłuda” są wśród statutowych obowiązków każdego członka naszej, mającej na celu poszechne uwstecznienie wszystkiego, organizacji, której nazwy, ze względu na jej tajny charakter nie podaję. (Korzystając z okazji pochwalę się jednak, że nasze macki sięgają od Frondy po TVN24, że mamy swoich ludzi nie tylko w Radiu Maryja, lecz także w Tok FM).
Dobrowolski ma również rację, kiedy zauważa, że dramatyzuję, pisząc, że irytują mnie „roszczenia, abym pod rygorem bycia uznanym za szowinistę lub wsteczniaka musiał używać językowych potworków typu «ministra» czy «filozofka»”. W szeregach naszych oświeconych emancypatorów nikt nigdy nie postawiłby przecież nikomu podobnego zarzutu. Sam Dobrowolski zauważa nawet – pozostając na gruncie dobrego smaku – że moja postawa przypomina „gadaninę typu «nie mam nic przeciwko Żydom, ale czemu oni ciągle od nas Polaków czegoś chcą»”. Przypomina, oczywiście, „na poziomie schematu myślowego, a nie kalibru moralnego, i przy zachowaniu proporcji”.
Zastrzeżenie to jest jednak najoczywiściej zbędne, bo przecież na podstawie tego, co Dobrowolski pisze, nikomu nie strzeli do głowy, że moja postawa (a więc, nie bójmy się nazywać rzeczy po imieniu, postawa reakcyjna) może mieć cokolwiek wspólnego z antysemityzmem. Czemu je więc czyni? Myślę, że przede wszystkim z dbałości o to, by przeciwnika nie urazić. W końcu pisze o mnie (zwłaszcza to pierwsze bardzo podniosło mnie na duchu), że „nie jestem zakutym łbem, brak mi tylko serca do subtelnych szczegółów, za to lubuję się w panikarskich wyolbrzymieniach”. W rzeczy samej, w zastosowanym przez Dobrowolskiego porównaniu tego, co napisałem, ze sposobem myślenia antysemitów, widać zarówno dbałość o subtelne szczegóły i rozróżnienia, jak i brak jakichkolwiek ciągot do panikarskich wyolbrzymień. Nie przez przypadek to ja stoję po stronie mroków zabobonu, a Dobrowolski – światła rozumu.
W zastosowanym przez Dobrowolskiego porównaniu tego, co napisałem, ze sposobem myślenia antysemitów, widać zarówno dbałość o subtelne szczegóły, jak i brak ciągot do panikarskich wyolbrzymień. Nie przez przypadek to ja stoję po stronie mroków zabobonu, a Dobrowolski – światła rozumu. | Jan Tokarski
Chwała Bogu (przepraszam, wymsknęło mi się, miało być: „na szczęście”) owo światło pozwala rozproszyć najciemniejsze nawet strefy rzeczywistości – a więc również te, które zaciemnione zostają rozmyślnie. Taki przecież cel przyświecał mi, kiedy określiłem się jako ktoś, kto nie wierzy w Boga, ale i nie jest ateistą; kto chce być „praktykującym niewierzącym”. Stworzyłem tę paradoksalną figurę w nadziei, że złapię w ten sposób ewentualnych postępowych polemistów w pułapkę subtelnych rozróżnień, w których tak się specjalizują. Liczyłem, że zaczną doszukiwać się w nim napięcia, jakie istnieć może w ludzkiej duszy (przepraszam, znowu wpadka: w psychospołecznej sytuacji jednostki) między potrzebą aktywnego uczestnictwa w religijnej wspólnocie i jej rytuałach z jednej strony a niemożliwością pogodzenia się z moralną postawą wspólnoty realnie istniejącej z drugiej.
Słowem, w ten podstępny sposób chciałem zasugerować, że niemożliwa jest postawa, w ramach której każdy byłby w pełni suwerennym autorem swojego życia duchowego; że jest socjologicznym niepodobieństwiem, by każdy z osobna – zanim w coś uwierzy – szukał (w pełni niezależnie, bez jakichkolwiek zewnętrznych zaburzeń swego „niepokalanie poczętego «ja»”) treści owej wiary, a następnie wybierał ją jako własną. Starałem się implicite powiedzieć, że wiara nie może być tylko czczą intelektualną deklaracją, ale musi jej towarzyszyć praktyka, że więc do naszej wiary potrzebujemy namacalnej obecności innych, którzy podobnie jak my wierzą. Prościej: chciałem duchową niezależność jednostki podporządkować władzy kościelnej instytucji, przedstawiając tę pierwszą jako twór nie w pełni samodzielny, wybrakowany.
Dobrowolski nie dał się jednak nabrać. Słusznie zauważył, że figura „praktykującego niewierzącego” to „niebywałe wręcz kuriozum”. W rzeczy samej: my – drobnomieszczanie i kryptokonserwatyści – jesteśmy kuriozum właśnie i jedynie nasza obłuda oraz zamaskowana bigoteria pozwalają nam utrzymywać, że jest inaczej.