Czy rzeczywiście dowiadujemy się z jego relacji czegoś nowego, to jednak dla mnie sprawa dyskusyjna – nie czułem się szczególnie zaskoczony postawą opisanego w tekście księdza. Więcej, jak sądzę, ta opowieść mówi o stanie ducha przeciętnego polskiego katolika, który choć – jak twierdzi Tokarski – „nie wierzy w Boga”, to jednak spotyka się z jakichś powodów z „duszpasterzem”.

Gdyby nie to, nie zdecydowałbym się na niniejszą polemikę, bo w końcu relacje między pasterzami dusz a tymiż duszami, zwłaszcza duszami „niewierzących praktykujących” (jak również nazywa siebie Tokarski), to ich prywatna sprawa, nic mi do tego. Jednak kilka kwestii, o których wspomina Tokarski, to rzeczy, których publiczny odbiór i rozumienie przez typowe polskie mieszczaństwo (a mój adwersarz wydaje się jego dość reprezentatywnym przedstawicielem) mają istotny wpływ na jakość politycznej debaty i w ogóle życia w Polsce. Podejrzewam, że tak jak Tokarski myśli w Polsce większość klasy średniej.

 

Tokarski – jak to typowy polski centrysta – nie jest zakutym łbem, brak mu tylko serca do subtelnych szczegółów, za to lubuje się w panikarskich wyolbrzymieniach. | Jacek Dobrowolski

Nie ukrywam, że myślenie to budzi we mnie niesmak, a w porywach także obawę. Mieszanina maskowanej bigoterii, obłudy i tym bardziej upartego, im bardziej „umiarkowanego” czy „rozsądnego” konserwatyzmu to coś, co wydaje mi się stokroć bardziej uwsteczniające niż otwarty, fanatyczny fundamentalizm Tomasza Terlikowskiego. Bo ten ostatni przekonuje tylko sobie podobną mniejszość maniaków-ekstremistów, podczas gdy Tokarski w swoim niby zdroworozsądkowym i niby krytycznym podejściu utwierdza tylko upiorną mentalność „normalnego Polaka”. Legitymizuje jego miałkość i powierzchowną nowoczesność, która z pozoru godząc się na kulturę sekularyzacji, jednocześnie ze wszystkich sił zapiera się przed wyciągnięciem z niej jakichkolwiek konsekwencji, tym samym oddając łatwo pole siłom antyemancypacyjnej reakcji.

Wolność, postęp, równość? Tak – byle to niczego nie naruszyło, byle wszystko zostało po staremu pod powierzchnią fasadowej modernizacji, byleśmy tylko wciąż, jak zawsze, mogli przyjmować „kolędę” – nawet jeśli jesteśmy „niewierzący”. To właśnie takie myślenie jak Tokarskiego usprawiedliwia postawę Tuska i jemu podobnych „antyrewolucjonistów”, odbierając mi wszelkie nadzieje na to, że kraj, w którym zapewne przyjdzie mi umrzeć, zmieni się na lepsze za mojego życia.

Refleksje autora na temat gender nie zachęcają mnie do dyskusji ad rem, bowiem sam autor przyznaje, że na tej sprawie się nie zna. Nie będę jednak wchodził w rolę nauczyciela. Wiedza jest zresztą łatwo dostępna i przy pewnej mierze dobrej woli autor mógłby swoją orientację poszerzyć z łatwością. W końcu – jak to typowy polski centrysta – nie jest zakutym łbem, brak mu tylko serca do subtelnych szczegółów, za to lubuje się w panikarskich wyolbrzymieniach takich na przykład jak to obecne w jednej z typowych dla tej grupy intelektualnej deklaracji: „roszczenia, abym pod rygorem bycia uznanym za szowinistę lub wsteczniaka musiał używać językowych potworków typu «ministra» czy «filozofka» najnormalniej w świecie mnie irytują”. Irytują, owszem, mimo że przecież autor „nie jest przeciwnikiem” gender. Trochę to przypomina – oczywiście na poziomie schematu myślowego, a nie kalibru moralnego, i przy zachowaniu proporcji – gadaninę typu „nie mam nic przeciwko Żydom, ale czemu oni ciągle od nas Polaków czegoś chcą? To irytuje!”.

A więc autor nie ma nic przeciwko gender i postulatom emancypacyjnym, ale pod warunkiem, że niczego one odeń nie wymagają i nie prowadzą do żadnych zmian. Nawet tak niewielkich jak żeńskie końcówki przy nazwach zawodów – już coś tak małego kojarzy się bowiem naszemu „nieprzeciwnikowi” z potwornością. Ach, cóż za potworność, że kobieta nie chce być nazywana filozofem, tylko filozofką! Toż to gwałt na mowie ojczystej i na Tokarskim osobiście. I jeszcze ten „rygor szowinizmu i wsteczniactwa” – istny zamach na wolność słowa!

To charakterystyczne dla wielu Polaków z wielkich miast, że zamiast starego dobrego drobnomieszczańskiego konserwatyzmu preferują kryptokonserwatyzm, sami nie do końca świadomi tego, jak bardzo ich deklaratywny liberalizm jest płytki. | Jacek Dobrowolski

Przy takim postawieniu sprawy „nieprzeciwnik” jest jednak gorszy od otwartego wroga, bo okazuje się w sumie wrogiem ukrytym pod płaszczykiem neutralności i „złotego środka”. To tak charakterystyczne dla wielu Polaków z wielkich miast, że zamiast starego dobrego drobnomieszczańskiego konserwatyzmu – zbyt mało już dla nich atrakcyjnego i dystynktywnego – preferują kryptokonserwatyzm. Być może sami nie są do końca świadomi tego, jak bardzo ich deklaratywny liberalizm jest płytki, skrywający pokłady zatwardziałości mentalnej przebranej w szaty nobliwego obrońcy „piękna i czystości języka polskiego”. To, że to piękno i czystość może skrywać w sobie uświęconą przez tradycję przemoc symboliczną, w ogóle do nich nie dociera.

Groteskowo brzmi również opowieść o tym, jak to Tokarski poucza księdza, że jego antygenderowa argumentacja, odwołująca się do autorytetu nauk ścisłych, to wyraz nieprzystojnego w ustach „duszpasterza” materializmu. Przede wszystkim bowiem jest to wyraz nadużycia autorytetu nauki, co nie przystoi nikomu, a z materializmem ma to tyle samo wspólnego, co ze spirytyzmem. Oczywiste jest też, że to argumentacja obliczona na manipulowanie ludźmi na tyle wykształconymi, by nie wierzyć już na serio w teorię o Boskim stworzeniu świata i naturze jako statycznym zbiorze raz na zawsze ustalonych przez jej stwórcę form, lecz nie dość zorientowanych, by być w stanie odeprzeć pseudonaukową argumentację o rzekomej „płci mózgu”. Wszelako zamiast odnieść się do tej manipulacji krytycznie, Tokarski ubolewa nad „materializmem” swego kapłana i żąda od niego pouczeń o „duchowości”, stając tym samym na pozycjach bardziej zabobonnych niż tamten. Pseudonaukowa gadanina „obrońców tradycyjnych wartości” budzi większą odrazę niż otwarte przywoływanie przez nich argumentów kreacjonistycznych – to ostatnie jest głupotą, podczas gdy to pierwsze jest oszustwem. Ale laik, który tego nie widzi i, chcąc być bardziej katolickim od swego księdza, sięga po staroświecki dualizm „ducha i materii”, budzi po prostu politowanie.

Na koniec serwuje nam Tokarski jeszcze jedno swoje przemyślenie, jedyne, które z wizytującym go kapłanem podziela – mianowicie, że „wierzący niepraktykujący” to „wyjątkowo nieciekawa postać”, o wiele bardziej zasługująca na „wieczyste potępienie” niż jego przeciwieństwo – „niewierzący praktykujący”. Cóż, traktując uwagę o tym, że ktoś taki mógłby zdaniem autora zasługiwać na „wieczyste potępienie”, jako żart, nie mogę się przecież osobiście oprzeć wrażeniu, że „wierzący niepraktykujący” to ktoś, kto ma o wiele czystsze sumienie (również sumienie intelektualne) i jest znacznie mniej na bakier z logiką niż „praktykujący niewierzący”. O ile tamten wydaje się rzeczywiście rozumieć dobrze, jak mało kościół ma wspólnego z Bogiem, o tyle „praktykujący niewierzący” to – jak myślę – niebywałe wręcz kuriozum.