Może nie umiera naprawdę? Może z Chrystusa na krzyżu opada jedynie Jego cielesna powłoka, a dusza – nienaruszona, wieczna, niezniszczalna – pozostaje nietknięta?
Nie, to niemożliwe. Śmierć Boga – jak i śmierć człowieka – nie jest pozorem. Jest prawdziwym kresem wszystkiego, co znamy. Wydarzeniem, wobec którego tracą sens wszelkie nazwy i określenia. Na Krzyżu nie umiera jakaś część Boga – umiera On cały, doszczętnie, do końca. Absolut staje się popiołem.
Lecz jeżeli faktycznie tak jest, to – narzuca się pytanie – kto właściwie zmartwychwstaje? Czy po śmierci ten, kto się odradza jest jeszcze – czy w ogóle może być – tym, kim był przedtem? Nie, nie może. Bo gdyby istniała możliwość powrotu do tego, co śmierć przekreśliła, ponownie obrócilibysmy ją w pozór, raz jeszcze okazałaby się zjawą, figmentem naszej wyobraźni. Tymczasem to właśnie jest niemożliwe – zmartwychwstanie jest realne o tyle tylko, o ile realna jest śmierć, która je poprzedza.
Syn Boży umiera w piątek na Krzyżu za nasze grzechy. Kto – jaki Bóg, jaka forma Boga – zmartwychwstaje w niedzielę?
Z tego stanu zawieszenia – między dokonaną śmiercią a obiecanym powrotem – biją źródła chrześcijaństwa. To tu płynie jego właściwy czas – czas, który nie jest przeciwstawioną przemijaniu wiecznością, ale raczej nie dającym się wygasić napięciem, między owym ogołoconym Absolutem, który odszedł i Jego nową, nieznaną postacią, która ma (może) nadejść – ale, o ile mnie wzrok nie myli, wciąż nie nadchodzi…
Elizjum jest przez ścianę
To ten sąsiedni pokój,
W którym ktoś Bliski czeka
Zbawienia lub Wyroku
Ile hartu w Duszy że to znosi,
Gdy coraz bliżej brzmi
Stąpanie nadchodzących Stóp
Skrzyp otwieranych Drzwi
(Emily Dickinson)