Okazuje się, że nawet ponad trzy doby lub, inaczej licząc, osiem i pół roku. Tyle właśnie trwał stworzony przez Craiga Thomasa i Cartera Baysa serial „Jak poznałem waszą matkę” (w oryginale „How I Met Your Mother”, w skrócie HIMYM), którego ostatni odcinek trzy tygodnie temu wyemitowała amerykańska stacja CBS. Pomysł na ten sitcom z mocną domieszką love story jest prosty – Ted Mosby (grany przez Josha Radnora) postanawia w 2030 r. opowiedzieć swoim dzieciom, jak poznał ich matkę. Chociaż stało się to dopiero w kwietniu 2014 r., swoją narrację zaczyna jesienią 2005 r. w Nowym Jorku – wtedy jego najlepsi przyjaciele, Marshall (Jason Segel) i Lily (Alliosn Hannigan) zaręczyli się, a on zdał sobie sprawę, że tak naprawdę również chciałby się ustatkować i przeżyć prawdziwą miłość. W barze McLaren’s jego znajomy Barney (w tej roli genialny Neil Patrick Harris) przedstawił go więc ślicznej Kanadyjce (sportretowanej przez Cobie Smulders) Robin, zadając jej pytanie, które stanie się jedną z powracających fraz serialu – Have you met Ted? I tak zaczęła się historia, na której widzowie przez ostatnie dziewięć lat nie jeden raz płakali ze śmiechu, a jeśli ktoś nadal umie płakać na historiach miłosnych, to także ze wzruszenia. Co sprawiło, że odbiorcy wytrzymali tak długo, słuchając jednej historii?
Komedia romantyczna à rebours
Fenomen HIMYM kryje się prawdopodobnie w połączeniu dwóch ogromnych zalet: serial ma bardzo wyraźną linię narracyjną, która obiecuje ciekawy ciąg dalszy, i zarazem czar swoistej bezczasowości, który sprawia, że nie trzeba go pilnie śledzić z odcinka na odcinek i z sezonu na sezon. Trafiając przypadkiem na niego w telewizji, można go obejrzeć z przyjemnością – nawet jeśli nie widziało się wcześniej żadnego odcinka. Ten urok HIMYM zawdzięcza odwróceniu schematu komedii romantycznej – niepewność, która ma zatrzymać widza do końca, zostaje w dużym stopniu usunięta, można więc beztrosko cieszyć się kolejnymi zbiegami okoliczności dzięki zastosowaniu przez autorów najbardziej rozbudowanej retardacji, z jaką zapewne mieliśmy okazję się zetknąć. Pewność happy endu zostaje zrównoważona wprowadzeniem napięcia wynikającego z utajnienia tożsamości tytułowej matki. HIMYM jest trochę jak kryminał, który czytamy, by poznać okoliczności zbrodni, od której zaczyna się powieść, aczkolwiek twórcy serialu zdają się w ogóle nie starać o coś takiego jak suspens na poziomie fabuły. Najważniejsze rzeczy są ujawniane, zanim rozwijająca akcja w ogóle zacznie się do nich zbliżać – wystarczy stwierdzić chociażby, że o tym, iż to nie Robin będzie matką dzieci Teda, wiemy już od pierwszego odcinka.
Taki pomysł na serial wymaga oczywiście, aby akcja jego kolejnych odcinków była na tyle zaskakująca i zabawna, by nadal przyciągała widzów przed ekran telewizora. I rzeczywiście, zwłaszcza w pierwszych sezonach udawało się to bez problemu. Kluczem do sukcesu okazał się bezpretensjonalny humor i genialne kreacje bohaterów. Twórcy serialu nie ograniczają się konwencją prostego sitcomu, w którym postaci nie muszą być zbyt rozbudowane, bo komizm osiąga się dzięki gagom czy celnym ripostom. Ich Ted, Robin, Marshall, Lily oraz Barney mają swoje historie, które poznajemy dzięki umieszczeniu w serialu scen przedstawiających ich przeszłość, często jeszcze zabawniejszych niż podstawowa akcja. Uniknąć papierowości postaci udało się na pewno także dzięki obsadzie, zwłaszcza świetnemu występowi Harrisa w roli Barneya – o tym, jak kradnie on show innym bohaterom, powstają nawet memy.
W HIMYM tak naprawdę nic nie dzieje się tylko dlatego, że „jest komuś pisane”. Bohaterowie muszą sami wstać i odważyć się powiedzieć te właściwe słowa. | Martyna Maciuch
Niestety, poziom sezonów jest bardzo nierówny. Autorzy scenariusza osiągnęli szczytową formę mniej więcej w połowie serialu. Potem akcent przesuwa się z tworzenia jak najzabawniejszych zawiązań akcji poszczególnych odcinków na rozwijanie całej fabuły. Serial staje się coraz bardziej sentymentalny, przez co zanika lekkość wcześniejszych części, która sprawiała wrażenie, że oglądamy bardziej komedię dell’arte, tworzoną przez ciekawie zarysowane postaci-typy, niż fabularną narrację. Z drugiej strony, z sezonu na sezon coraz częściej twórcy HIMYM wprowadzają, rozbijają i splatają na nowo różne wątki, pozwalają wybrzmieć retrospekcjom, reminiscencjom i prześwitom z przyszłości – wszystko to, aby opowiedzieć trochę więcej niż po prostu chronologiczną sekwencję wydarzeń, która poprzedzała poznanie ukochanej przez głównego bohatera.
Stuff we do in New York
O czym więc tak naprawdę opowiada Ted swoim dzieciom? Dzieci nie uwierzą Tedowi, że usłyszą po prostu o tym, jak poznał ich matkę – aby nie zdradzić zbyt wielu szczegółów z zakończenia, powiedzmy, że uznają one opowieść ojca za formę zapytania ich, co sądzą o dalszym ciągu zupełnie innej historii. I tak samo jak Ted opowiada im w rezultacie o czymś innym, niż zamierzał, tak twórcom udaje się opowiedzieć więcej niż tylko historię miłosną. A opowiadając Davidowi Lettermanowi, że chcieli napisać „o swoich przyjaciołach i głupotach, które wyprawiali w Nowym Jorku”, zdradzają, jak należałoby czytać serial, którego bohaterem – oprócz piątki przyjaciół i ich znajomych – jest sam Nowy Jork. Z jego korporacjami, każdym możliwym typem baru, brudnym metrem czy mutantami karaluchów i myszy, zamieszkującymi wynajmowane mieszkania z obowiązkowym przeciwpożarowym wyjściem na dach. Decydując się na rozpisanie akcji na czas równoległy z rzeczywistym, Bays i Thomas nie uciekają bowiem od subtelnego szkicowania kolei losu miasta, na przykład tego, jak za burmistrza Bloomberga Nowy Jork staje się coraz bardziej antynikotynowy i zgentryfikowany. Jednocześnie to miasto pozostaje cały czas miejscem, gdzie każda noc może stać się legendarna (jak lubił określać swoje przygody Barney), a żeby zupełnie zmienić swoje życie, niekiedy wystarczy przejść kilka przecznic. Chęć opowiedzenia o życiu, miłości i zabawie w Nowym Jorku nie brzmi, rzecz jasna, oryginalnie. Sam pomysł umieszczenia centrum akcji wokół zawsze tego samego stolika w zawsze tym samym lokalu przywodzi na myśl dwa seriale, które już teraz mają status kultowych. „Przyjaciele”, sitcom NBC, i stworzony przez HBO „Seks w wielkim mieście” to produkcje, które pokazały styl życia nowojorczyków całemu światu i ustanowiły go ideałem. Ich ogromna popularność przetarła szlaki innym opowieściom o życiu singli z klasy średniej. To, co w sferze codziennej obyczajowości mogło uchodzić za beztroskę albo rozwiązłość, dzięki popkulturze zostaje oswojone jako równoprawny model życia.
Bohaterowie HIMYM są jeszcze bardziej rozrywkowi niż ci z „Przyjaciół”, a do erotyki podchodzą z większą swobodą niż bohaterki „Seksu w wielkim mieście”. Codziennie spotykają się na drinka w barze, a nie przy kawie czy na lunchu, a przez dziewięć sezonów w serialu znalazło się miejsce na większość wydarzeń, które mogą się przytrafić dwudziesto- i trzydziestoparolatkom w sferze seksu i uczuć – od miłości od pierwszego wejrzenia, przez podrywanie według klasycznych nowojorskich zasad (takich jak „musisz poczekać co najmniej trzy dni, żeby oddzwonić”), aż po emocjonalne i erotyczne trójkąty. Pojawiają się też wątki homoseksualne – mamy zarówno geja polującego na przystojniaków na imprezach, jak i lesbijkę, która zakłada rodzinę ze swoją ukochaną. Wszystko pokazane z poczuciem humoru i sympatią, którą autorzy obdarzają zarówno barowych amantów, jak i stare dobre małżeństwa. Wydaje się więc, że o ile „Przyjaciele” czy „Seks w wielkim mieście” pokazywały, jaki styl życia jest godny pożądania, o tyle HIMYM raczej odwzorowuje styl życia młodej klasy średniej. Młodzi nowojorczycy przestają się tak bardzo różnić nawet od „młodych, z wielkich ośrodków” w Polsce. HIMYM nie musi już uprawomocniać wzorców zachowania, o których opowiada, łatwiej więc identyfikować się z postaciami z serialu większej liczbie widzów.
Nic dobrego nie dzieje się po drugiej w nocy
HIMYM pokazuje nie tylko to, jak nowojorczycy się bawią i umawiają – pokazuje także, co mogą o swoim życiu myśleć. Chociaż zadanie wyczytywania koncepcji losu z komedii może się wydać dość karkołomne, to jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że na dziewięć lat nie przykuła nas do telewizora wyłącznie chęć relaksu i prosta ciekawość. Świadczy o tym chociażby intensywność reakcji, jakie wywołało zakończenie serii. Kiedy oglądałam je po raz pierwszy (wiedząc już o burzy, która przeszła przez internet i amerykańskie media), byłam nieco zawiedziona. Finał mógłby być lepszy, dłuższy, zamykać więcej wątków… Z drugiej strony, zaczęłam się zastanawiać, skąd tak negatywne o nim opinie, skoro zdarzyło się w nim to, czego dokładnie mogliśmy się spodziewać.
Wydarzenia z ostatnich odcinków wydają się całkowicie prawdopodobne z kilku przyczyn. Przede wszystkim odpowiadają koncepcji miłości twórców HIMYM. Próbując odpowiedzieć na pytanie, co HIMYM o niej mówi, łatwo można popaść w pułapkę odtwarzania schematu rodem z komedii romantycznych, których romantyzm opiera się właściwie na ich fatalizmie. Każda ich scena ma za zadanie coraz wyraźniej sugerować, że bohaterowie są sobie pisani, a to, co stoi na drodze do zapisanego w gwiazdach zakończenia, łatwo udaje się ominąć. Natomiast Ted w „Jak poznałem waszą matkę” nie ma pewności, że uda mu się dotrzeć do happy endu, ale nigdy nie przestaje mu się chcieć pokonywać przeszkód dzielących go od ukochanej, nawet wbrew podszeptom rozsądku. W HIMYM, nawet jeśli postaci do siebie idealnie pasują, to i tak nie jest pewne, czy ich związek przetrwa. Nawet wspólna przyszłość Lily i Marshalla – archetypicznego starego dobrego małżeństwa – staje pod koniec pierwszego sezonu pod znakiem zapytania, trudno więc dziwić się, że inne relacje przedstawione w serialu się rozpadają.
Jeśli Ted miał żal do rodziców, że nigdy nie dowiedział się zbyt dużo o tym, jak się poznali, to dlatego, że HIMYM może być wszystkim, tylko nie bajką o przeznaczeniu. Historia o tym, jak zaczął się i właściwie dlaczego skończył się ich związek, mogłaby pomóc mu w podejmowaniu decyzji w jego własnym życiu. Kiedy sam będzie opowiadał dzieciom o przeszłości, zacznie im udzielać rad – mówiąc, że nic dobrego nie dzieje się po drugiej w nocy, zechce uświadomić im, jak wiele w miłości zależy od umiejętności podjęcia dobrej decyzji, wyczucia czasu, przedłożenia dobra drugiej osoby nad własne. Pokazanie, że przeznaczeniu trzeba pomóc, a nawiązywanie i podtrzymywanie związku jest kwestią nie tylko uczuć, lecz także pewnego wysiłku, oznacza, że dużo więcej zależy w nim od nas niż od przychylności losu. Zresztą, akcją serialu w ogóle kieruje raczej potęga przypadku, nawet jeśli konkretne zbiegi okoliczności okazywały się wraz z rozwojem wydarzeń punktami zwrotnymi, doprowadzającymi bohaterów w takie miejsca ich życia, o których być może nie śmieli marzyć. W HIMYM tak naprawdę nic nie dzieje się tylko dlatego, że „jest komuś pisane”. Nawet jeśli od spełnienia marzeń dzieli bohaterów przejście kilku kroków i wypowiedzenie kilku słów, to muszą sami wstać i przejść te kilka metrów, i odważyć się powiedzieć te właściwe słowa.
Ponadto Ted, od pierwszego odcinka szukający prawdziwej miłości, uczy się, jak nie przeżywać życia w wiecznej poczekalni, pomimo że nie dostaje od losu właśnie tego, czego najbardziej chce. Te dziewięć lat, gdy czekał na poznanie ukochanej i matki swoich dzieci, przywołuje nie jako stracony czas, ale właśnie najprawdziwsze, najbarwniejsze życie. Nie powinno więc chyba budzić aż tak dużych kontrowersji poprowadzenie dwóch ostatnich odcinków. W czterdziestu kilku minutach streszczają one piętnaście lat z życia bohaterów i poświęcają ledwie parę minut na przedstawienie wydarzeń tak ważnych jak narodziny dziecka, choć równocześnie przez ostatnie dziewięć lat na cały odcinek twórcy potrafili rozciągnąć jedną noc alkoholowych wyczynów czy kilka randek. To wyjątkowo trafne i przewrotnie zabawne podsumowanie tego, czego sugestią zdaje się cały serial – refleksji, że być może właśnie prawdziwe życie nie polega jedynie na odhaczaniu kolejnych wymarzonych momentów przełomowych na życiowej to-do list, ale dzieje się pomiędzy nimi. Zwłaszcza wspólne życie Teda i tytułowej Matki to przedstawienie wizji, w której spełnienie marzeń przychodzi nieoczekiwanie, i życia, w którym każdy kolejny przeciągający się do czwartej rano wieczór spędzony w barze na rozmowie o niczym, za to z ludźmi, których kochamy, może być tak samo ważny jak te wielkie wydarzenia.
Jeśli kogoś nie satysfakcjonuje taka interpretacja finału serii, jest jeszcze jedno rozwiązanie, które można przyjąć, by nie obrazić się na cały serial po obejrzeniu jego dwóch ostatnich odcinków. Wymaga ono jednak odwołania się do starej zasady, zasady prawdopodobieństwa – zakończenie HIMYM pozostawia poczucie niedosytu magii i wzruszeń, bo wszystko potoczyło się w nim tak, jak moglibyśmy się tego spodziewać w prawdziwym życiu. A taka przewidywalność sprawia, że przyjemność z towarzyszenia przez dziewięć lat Tedowi, Barneyowi, Marshallowi, Lily i Robin w ich życiowych perypetiach była naprawdę bezinteresowna. HIMYM można bowiem czytać jak opowieść szkatułkową, której prawdziwa magia zawiera się w jej najmniejszych szkatułkach – ich zawartość ciekawi nas tak bardzo, że oczekujemy otwierania następnej i następnej, a z drugiej strony wcale nie śpieszy nam się do końca. I nawet jeśli nie powinniśmy się przywiązywać do starych historii, bo życie idzie dalej (tak jak mówi Tedowi jego żona w kluczowym dla zrozumienia zakończenia odcinku „Vesuvius”), to kiedy trafimy w telewizji na powtórkę któregoś z odcinków „Jak poznałem waszą matkę”, pewnie z przyjemnością go obejrzymy – nawet jeśli widzieliśmy wcześniej już wszystkie. To jedna z tych historii, której, odpowiednio opowiadanej, nie przestaje chcieć się słuchać.
Serial:
„How I Met Your Mother”, tw. Craig Thomasa, Carter Bays, prod. USA 2005–2014.