I pewnie by tak było, drogi Czytelniku, obudzony niedawno z wielkanocnej sielanki. Koncept jednak umknął, gdy po kontemplacji ciszy i rozpływaniu się w chwilach relaksu nieopatrznie włączyłam telewizyjne wiadomości. Głos spikera wyrwał mnie z błogostanu, a później… podobnie obudzeni odezwali się różni znajomi. Bo nagle, ktoś zawłaszczył sobie nasze miasto, ktoś ukradł nam świeckość, obywatelskość, jakiś wymiar wolności, czyniąc miasto czyimś, ale już nie naszym.

Co nas tak zbulwersowało? Nie pomnę już, czy głos grzmiał na antenie Polsatu czy TVN-u. Troskał się. Nad świątecznym nieszczęściem Krakowa pochylał się w kazaniu lokalny duszpasterz (sic!), kardynał Dziwisz, z ubolewaniem wspominający swój świąteczny spacer po Krakowie. Co takiego spotkało bywałego wszak w świecie kapłana? Gdy – krakowskim (choć jak pamiętam z „Lalki” nie tylko krakowskim) zwyczajem – nawiedzał ustawione w świątyniach groby Chrystusa, uważnie rozglądał się dokoła. Cóż wypatrzył? Otwarte lokale gastronomiczne, które w swej wypowiedzi zaliczył do tej samej kategorii, co słynne już kluby o „różowych oknach”. Bezeceństwo – grzmiał kardynał, dodając szybko, iż rzeczy straszne dzieją się „w mieście błogosławionego, a niedługo świętego Jana Pawła II”. Myśl tę dosłodził i inną, gdy zwracając się do kobiet (niewiast) apelował by „sprzeciwiały się wprowadzaniu pogańskich obyczajów w mieście (i znowu!) błogosławionego Jana Pawła II”.

Fakt, skrytych pod różowymi parasolkami pań nie lubi chyba nikt, ale ich pojawienie się w centrum Starego Miasta to nie kwestia religijna, ale biznesowa, a biorąc pod uwagę słabość krakowskich ruchów miejskich, niefrasobliwość rządzących i specyfikę tutejszego obywatelstwa, kardynał (jeśli już chce i musi) powinien interweniować raczej u władz miejskich. Że lokale gastronomiczne – a czemu nie, wszak żyjemy w państwie i mieście świeckim, dającym (przynajmniej w teorii) prawo do świętowania tego, co chcemy na własny sposób. Na równych prawach w świątyni, rodzinnym domu, na spacerze, na obiedzie w knajpie. Gdzie i jak chcemy. Oczywistość, ale o świeckości wciąż trzeba tu przypominać, wskazując, że zachowanie równowagi pomiędzy sacrum i profanum utrzymuje miejskie status quo i daje cień szansy na jaką taką normalność. Inna rzecz, że (przy całym kardynalskim grzmieniu) pamiętam, iż w mojej niegdysiejszej krakowskiej parafii sklepik parafialny otwarty jest tylko w niedzielę, prasę można kupić z koszyka usytuowanego przy samym ołtarzu; podobnie w innych miejscach. Nikomu to nie przeszkadza, ale skoro kardynał chce, to niech rozpoczyna porządki od własnego podwórka. Nie wdając się jednak w szerszą dyskusję czy ów niedzielny handel jest rzeczą złą, zastanawiam się tylko, czy w kanonizacyjną niedzielę pozamykają się sklepy z dewocjonaliami. Czy z tak intratnego dnia handlu zrezygnuje chociażby czekający na pielgrzymów Rzym…

Mimo to gadanie Dziwisza zabolało. Co tak właściwie? Ze spraw pomniejszych – pogaństwo. Jakby bowiem nie patrzyć – stary Kraków pogaństwem stoi. Pod Wawelem wita gości posąg Światowida, przejęte przez chrześcijaństwo śmigus i dyngus były pogańskimi zwyczajami związanymi z przebudzeniem wiosny, oczyszczeniem z zimowego brudu, wróżbami zamążpojścia, a w końcu i ze składaniem wizyt bliskim; podkrakowska Siuda Baba nawiązuje po pogańskich obrzędów wypędzania zimy i nawet krakowska Rękawka (świętowana we wtorek po Wielkanocy) wiąże się ze słowiańskimi obrzędami dziadów wiosennych. Jeśli dodamy do tego (u swych źródeł wszak pogańskie) pisanki czy choćby zwyczaj świętowania Nocy Kupały (bez zmiany obrzędowości przemianowanej na Noc Świętojańską, okazuje się, że pogaństwo wszelkiej maści pleni się w grodzie Kraka, ba, daje początek większości naszych prześwietnych tradycji. Jasne, że Dziwiszowi i o inne „pogaństwo” idzie, nieadekwatnie może nazwane (polszczyzna miała na to piękne, choć zapomniane słowo „zepsucie”), piętnowane nie wtedy, gdy trzeba, umieszczone w zestawieniu cokolwiek kontrowersyjnym. O tym jednak za moment.

Jednak to, co w kardynalskim „świętym oburzeniu” uderza najmocniej, to owo „miasto błogosławionego (świętego) Jana Pawła II”. Chwila, jakie znów miasto „świętego”? Może i jest to miasto pod wieloma (nie tylko smogowymi) względami duszne, ciasne, zapowietrzone, może i jest to grajduł z kompleksem wyższości, które nic nikomu udowadniać nie chce i nie musi, ale wciąż, niezmiennie, jest to miasto świeckie. Miasto, w którym żyją normalni ludzie, a nie anioły, miasto obywateli, mających prawo do życia wedle wybranego przez nich planu, bez dyktatu jakiejkolwiek religii. Miasto, które – czego przywołany przez Dziwisza robotnik, student, poeta, ksiądz, wykładowca, biskup, teolog, kardynał, a na koniec i papież był absolutnie świadom – ma za sobą bogatą historię obecności i współistnienia różnych religii, miasto, gdzie przez wieki działa się wielka polityka i całkiem niezła kultura. Miasto nie święte, ale świeckie.

Tymczasem Kraków coraz mocniej – nie bez przyzwolenia władz, zacierających ręce nad snami o dochodach z turystyki religijnej – staje się miastem zamkniętym, religijnie opresywnym, miastem nie ludzi, ale pewnej wizji myślenia o Janie Pawle II. Nie będzie to wszak pierwszy krakowski (choć bodaj pierwszy wadowicki) święty. Jest królowa Jadwiga, Jan Kanty, królewicz Kazimierz, Faustyna, Albert Chmielowski, Szymon z Lipnicy (by wymienić tylko tych, którzy wpadli mi do głowy), ale jakoś nie przypominam sobie, by którejś z tych postaci (istotnych wszak nie tylko dla lokalnego kościoła, ale często i dla kształtowania pewnej kultury) poświęcano osobny pociąg (choć nie obraziłabym się za specjalną „Jadwigę” do Budapesztu albo „Alberta” do Paryża czy Monachium), linię tramwajową oznaczoną papieską chorągiewką (ciekawe co na to Watykan), czy dziesiątki już wystaw atakujących oczy na krakowskich Plantach. Mamy papieskie pomniki, papieskie ulice, aleje, place, szkoły, a nawet stosowne spoty w telewizji komunikacji miejskiej. Pamiętam nawet spór o to, czy po krakowskich Błoniach można spacerować z psami, bo przecież msze odprawiał tam Papież. A kanonizacyjny obłęd to tylko preludium do zbliżających się Światowych Dni Młodzieży (i choć jestem przeciwna igrzyskom w Krakowie, to w ostatecznym rozrachunku kiełkuje we mnie myśl, że chyba wolałabym olimpiadę, która miałaby szansę choć odrobinę zmienić wizerunek miasta).

I choć doceniam wkład Kościoła w lokalną kulturę, to w mieście nowoczesnym oczekuję przede wszystkim normalności, spokoju, świeckości (gdzie trzeba), religii (gdzie jej miejsce) równowagi i wzajemnego poszanowania. Bo – z całym szacunkiem – Kraków to nie jest (i być nie może) miasto „świętego Jana Pawła II”. To miasto obywateli. Wszystkich. Nie święte, nie pogańskie, ale świeckie. To jest moje miasto.