Majowe wybory do Parlamentu Europejskiego, mimo zwiększającego się wpływu tej instytucji po Traktacie lizbońskim, wciąż traktowane są w krajach członkowskich jako sprawdzian aktualnej kondycji partii politycznych. Co prawda eksperci przewidują, że frekwencja w tych wyborach będzie większa niż w roku 2009, ale jest to spowodowane przed wszystkim mobilizacją elektoratu antyunijnego we Francji, Anglii, Holandii czy we Włoszech. Nie oznacza to oczywiście, że w całej Europie wzbiera fala niezadowolenia przeciwko unijnemu federalizmowi.
W wymienionych wcześniej krajach chodzi głównie o problemy z imigrantami, które wzmagają poparcie dla starych i nowych nacjonalistycznych z ducha partii. Co ciekawe, w krajach wymęczonych kryzysem, po których można by się spodziewać dużego antyeuropejskiego sceptycyzmu – takich jak Portugalia czy Hiszpania – partie proeuropejskie cieszą się dużym poparciem i prawdopodobnie nikt eurosceptyczny nie wejdzie z tych krajów do Europarlamentu.
Widmo pozostaje tylko widmem
We Francji Front Narodowy z jego liderką Marine Le Pen wyróżnia się najbardziej i zyskał w ostatnich sondażach aż 34 proc. poparcia. Stało się tak zapewne dlatego, że Le Pen już jakiś czas temu przestała odwoływać się do antysemityzmu i zaczęła podkreślać wątki antyimigracyjne. Hasła antysemickie nie mobilizowały francuskich patriotów, na których tak zależy Frontowi Narodowemu.
Takie partie jak francuski Front Narodowy, holenderska Partia Wolności, austriacka Partia Wolnościowa, belgijski Interes Flamandzki, Szwedzcy Demokraci oraz włoska Liga Północna mogą razem zdobyć razem ponad 30 mandatów w majowych wyborach do PE. Nie wystarczy to jednak do założenia frakcji. Zgodnie z przepisami brakuje im jeszcze jednego kraju. Co prawda na sukcesy może też liczyć skrajna prawica brytyjska UKIP, ale ona jest zainteresowana wyjściem Anglii z UE i na razie jej lider nie wyrażał chęci przyłączenia się do skrajnej prawicy w PE, uważając poglądy Wildersa, holenderskiego szefa Partii Wolności za zbyt radykalne. Zarazem szefowie Frontu Narodowego i Partii Wolności nie chcą sprzymierzać się z węgierską partią Jobbik czy nacjonalistami ze Słowacji lub Bułgarii, co powoduje, że prawdopodobieństwo założenia przez nich frakcji maleje.
Poza tym większość ugrupowań populistycznych w Europie opowiedziała się w sporze między Kijowem, a Moskwą za Rosją, co sugeruje rodzące się nowe przymierze między Putinem, a europejską skrajną prawicą i może wywołać marginalizację tych prawicowych ugrupowań w krajach członkowskich oraz w PE na tle zaostrzającego się konfliktu na Ukrainie.
Populistyczna prawica nie wydaje się więc tak groźna, jak to z początku komentowano. Jak pokazuje najnowszy sondaż PollWatch wybory do PE będą rozstrzygały się między dwoma największymi ugrupowaniami: centrolewicowym Postępowym Sojuszem Socjalistów i Demokratów (S&D) oraz centroprawicową Europejską Partią Ludową (EPP), w skład której wchodzą polskie PO i PSL. Frakcja Socjalistów i Demokratów (S&D) uzyska prawdopodobnie 209 mandatów, czyli o 25 więcej niż obecnie (184), zaś Europejska Partia Ludowa może z obecnych 265 mandatów stracić nawet jedną trzecią miejsc. Choć wciąż będzie największą partią w PE z około 222 miejscami, to będzie miała niewielką przewagę nad S&D. Zmniejszy się również reprezentacja katolicko-konserwatywna frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformistów (ECR), do której należy PiS, z 54 miejsc do około 42 oraz frakcja liberalna z Porozumienia Liberałów i Demokratów na rzecz Europy (ALDE) z 84 do około 60 miejsc. Mimo wszystko dwie największe siły w PE czyli EPP oraz S&D wciąż pozostaną niepokonane i będą tworzyły wielkie koalicje, nadając ton dyskusjom w nowej kadencji europarlamentu. Prym w nich będą wiedli deputowani z Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii oraz Włoch i to od tego, który kraj w danej partii stworzy większość frakcyjną będzie w dużym stopniu zależało, jaki kurs przyjmie nowy parlament.
Jeśli chodzi o wybory w poszczególnych krajach członkowskich, warto przybliżyć sytuację w Niemczech, Anglii i Polsce, ponieważ to od wyborów tych nacji w największym stopniu zależy skład przyszłego PE.
Uwaga skupia się na hegemonie
W Niemczech eurosceptyczna partia Alternatywa dla Niemiec (AfD) będzie miała koło 6.5 proc. i wygra około 6 z 96 miejsc przeznaczonych dla niemieckich polityków. W porównaniu do 38, które mają realną szansę uzyskać CDU/CSU z Angelą Merkel, nie jest to jednak dużo.
Co interesujące prawie 72 proc. Niemców nie jest zainteresowanych wyborami, choć to właśnie wyniki w Niemczech wpłyną ostatecznie na wielkość frakcji w PE po wyborach oraz na to, jaka będzie polityka europejska parlamentu. Warto przypomnieć, że Niemcy w nowej ordynacji wyborczej będą miały o 3 miejsca mniej (czyli 96), ale i tak jest to o wiele więcej niż kolejne ważne kraje w Unii: Francja będzie miała 74 miejsca, a Wielka Brytania i Włochy po 73 miejsca. Następne są Hiszpania z 54 miejscami i Polska z 51 miejscami. Niemieccy posłowie stanowią zarazem największą narodową grupę w Europejskiej Partii Ludowej (EPP), a także w Postępowym Sojuszu Socjalistów i Demokratów (S&D).
Przegrana w Niemczech partii liberalnej FDP, spadek poparcia dla liberałów i wzrost dla centroprawicy w innych krajach europejskich przełoży się z pewnością na spadek liczby miejsc w ALDE, gdzie z 84 dotychczasowych miejsc może pozostać im około 60. Zmniejszy się więc wpływ federalistów i liberałów wolnorynkowych.
Malejąca Brytania
Jeśli chodzi o Brytyjczyków, to w wyborach do Parlamentu Europejskiego skorzystają oni z okazji, by ukarać główne partie polityczne, nawet jeśli z którąś z nich identyfikują się w wyborach krajowych. Według sondażu przeprowadzonego przez YouGov dla gazety „Sun” na Partię Pracy zagłosowałoby 32 proc. wyborów, na niepodległościową UKIP aż 26 proc., zaś na torysów – jedynie 23 proc. Partia Davida Camerona, po raz pierwszy, znalazła się dopiero na trzecim miejscu. Tak samo jak w przypadku Francji czy Holandii, populistyczna prawica rośnie tam w siłę głownie ze względu na coraz większe obawy Brytyjczyków wobec imigrantów. Cameron przejął radykalny ton, by nie tracić wyborców. Spowodowało to jednak nieoczekiwane negatywne konsekwencje w polityce krajowej. Kwestia wyjścia z Unii, zaostrzenia polityki imigracyjnej oraz uniemożliwienie Szkocji zachowania funta po ewentualnej secesji przyczyniły się do zwiększenia determinacji Szkotów w kwestii referendum.
Szkoci nie mają problemu z imigrantami, nie chcą też wychodzić z UE. Niewykluczone również, że zły wynik torysów w zestawieniu z dobrym UKIP może oznaczać, że przywództwo Davida Camerona w jego własnej partii po majowych wyborach stanie pod znakiem zapytania. Jeśli do tego dołoży się jeszcze wygrane wrześniowe referendum w sprawie oderwania Szkocji od Wielkiej Brytanii, to nie wydaje się by Cameron miał wtedy jakąkolwiek szansę na utrzymanie dalej swojej pozycji premiera.
Polska frakcja konserwatywna
Z kolei w Polsce ostatnie analizy podziału mandatów pokazują, że po majowych wyborach do Parlamentu Europejskiego polskie partie lewicowe wezmą od 9 do 12 mandatów (SLD 6-8, a koalicja Europa Plus Twój Ruch 3-4). Oznacza to, że dla partii prawicowych pozostanie do podziału około 42 mandatów. Choć nie wiadomo jeszcze do końca, jaki będzie ostateczny podział miejsc miedzy partiami, to symulacja, którą w pierwszej połowie kwietnia publikowała „Rzeczpospolita” pokazuje, że PiS może liczyć na 20 mandatów, PO na 19, a PSL na 3.
Biorąc pod uwagę wpływ polskich parlamentarzystów na partie europejskie, najciekawsza sytuacja będzie miała miejsce w konserwatywnej europejskiej ECR. Dziś na 54 europosłów w ECR aż 27 jest z Wielkiej Brytanii. Polskich eurodeputowanych jest 12, lecz tylko połowa z nich należy do PiS co sprawia, że mają słabszą pozycję we władzach od Czechów, których jest tam 9. Jednakże ECR po majowych wyborach może liczyć na około 40 miejsc, a Brytyjczycy mogą wprowadzić mniej niż 20 posłów. Oznacza to, że PiS ze swoimi prognozowanymi 20 mandatami ma szansę być samodzielnie od nich silniejsze, a wraz z Polską Razem Gowina może zdominować tę partię i mieć większy wpływ na kształtowanie unijnej polityki niż do tej pory.
*
Tym, co na koniec warto podkreślić jest fakt, że wybory do PE są sprawdzianem nie tylko zaufania do partii na poziomie państwowym, ale również testem na to, czy większość obywateli w Europie widzi jeszcze sens w federalizacji Unii. Jeśli politycy nie poradzą sobie z przekonaniem obywateli do tego, że Unia potrafi skutecznie rozwiązywać kryzysy, to nie odzyskają ich zaufania i projekt ściślejszej integracji zostanie zahamowany. Majowe wybory pokażą zatem czy obywatele krajów członkowskich UE są zadowoleni z dotychczasowych reform politycznych i ekonomicznych. Należy przy tym pamiętać, że w Unii ścierają się obecnie dwie opcje: zwolenników kontroli polityk unijnych przez przywódców państw narodowych „rękami” Rady Europy oraz zwolenników wzmacniania rozwiązań strukturalnych z pozycji Parlamentu Europejskiego i Komisji Europejskiej.
Traktat z Lizbony wzmacnia eurofederalistów, którzy skutecznie wykorzystali przyznane im narzędzia, do tego by kreować niezależną od stolic narodowych politykę i tworzyć coś na kształt rządu Unii. Nie jest to jednak oceniane przychylnie przez szefów rządów państw narodowych, którzy będą starali się w nadchodzących wyborach ograniczyć funkcje Komisji i Parlamentu do roli ciał doradczych i wykonawczych. Od tego jakie frakcje krajowe uzyskają przewagę w partiach europejskich będzie zatem zależało, która z tych opcji uzyska przewagę. Już 25 maja poznamy odwiedź.