Kinematografia często służy rozliczaniu różnego rodzaju narodowych traum z przeszłości. Robią to ciągle Amerykanie i Rosjanie (i to w filmach tak różnych jak „Sztandar chwały” Clinta Eastwooda czy „Dziewiąta kompania” Fiodora Bondarczuka), robimy to też i my – o czym świadczy choćby ostatni wysyp filmów o powstaniu warszawskim. Trend ten nie mógł nie rozwinąć się w Wielkiej Brytanii, bowiem wbrew stereotypom, które mógłby żywić przeciętny Polak, jej mieszkańcy mają sporo do przepracowania – z dwudziestowieczną katastrofą ich niegdysiejszego imperium kolonialnego na czele. Szczególne miejsce w pamięci o brytyjskich porażkach zajmuje klęska w Azji Południowo-Wschodniej podczas drugiej wojny światowej, a zwłaszcza upadek Singapuru. Twierdza ta (która niewiele wspólnego miała z dzisiejszym państwem-miastem) była symbolem pax britannica, a w 1941 r. stała się sceną największej obok Dunkierki tragedii w wojennych dziejach Anglików. Zaatakowana przez Japończyków mogła się bronić długo, ale została poddana zaledwie po tygodniu. Tysiące żołnierzy podążyło do niewoli, gdzie jako kolonizatorzy traktowani byli źle – choć i tak znacznie lepiej od Tajów, Malajów czy Birmańczyków.

THE RAILWAY MAN

Anglia wprawdzie ostatecznie wygrała wojnę, lecz swojego autorytetu w regionie już nie odzyskała, a kilka lat później Malaje i Singapur utraciła. Pozostały tam za to groby jeńców wojennych, a we znaki zaczął się dawać brak rozliczeń z Japończykami, którzy szybko stali się sojusznikami w zimnej wojnie i potężnym partnerem gospodarczym. Ponadto, schowani za wybuchami atomowymi w Hiroszimie i Nagasaki mistrzowie japońskiej polityki historycznej stworzyli mit narodu ofiar. Poczucie niespełnienia tliło się więc w Wielkiej Brytanii i owocowało między innymi dziełami filmowymi. Wybitnymi – lub całkiem porządnymi, takimi jak najnowszy obraz Jonathana Teplitzky’ego.

 Czterdzieści lat wojny

Oparta na autobiograficznej książce Erica Lomaxa „Droga do zapomnienia” (a właściwie „The Railway Man” – metaforyczne zalety tytułu oryginalnego zniknęły, całkowicie przytłoczone przyziemnością wersji polskiej) jest filmem, którego inspirację twórczością Davida Leana – „Spotkaniem” (1945) oraz „Mostem na rzece Kwai” (1957) – uznać należy za oczywistą. Fragmenty ukazujące powojenne życia bohatera pełne są nawiązań czy wręcz bezpośrednich cytatów z pierwszego z tych obrazów: począwszy od sceny, gdy Eric Lomax poznaje swoją przyszłą żonę na dworcu kolejowym, po fascynację samymi pociągami, które u Leana były bohaterami same w sobie. Lomax i jego żona – choć grani przez hollywoodzkie gwiazdy (Colin Firth i Nicole Kidman) – są na wskroś zwyczajnie brytyjscy i niezwykle mocno przypominają postaci melodramatu sprzed lat.

Jeszcze większy wpływ autora „Spotkania” uwidacznia się w retrospektywnych sekwencjach wojennych. Bohater „Drogi…” jako jeniec zapędzony zostaje przez Japończyków do niewolniczej pracy przy budowie linii kolejowej Rangun–Bangkok. To jakby „Most na rzece Kwai” po latach, z tą drobną różnicą, że obraz Teplitzky’ego jawi się jako znacznie bardziej naturalistyczny, a do tego wykazujący mniej zrozumienia dla japońskich racji. Przekaz prosty: ofiarami są Brytyjczycy – i tylko oni. Tym, co dodatkowo różni Leana i Teplitzky’ego, jest skala. Dzieło z 1957 r. było pod każdym względem monumentalne, epickie. Współczesny twórca skupił się zaś na „małej tragedii” głównego bohatera. Leanowski Nicholson był wprawdzie torturowany, ale w bardzo „estetyczny” sposób – ot, spocił się w upalnym karcerze, gdzie go na kilka chwil zamknięto. Śmierć była w „Moście na rzece Kwai” reprezentowana co najwyżej przez szybkie zejścia od kul oraz krzyże przy torach. Teplitzky nie ucieka od pokazania bezsensu wojny – przeobrażania się młodych i niewinnych chłopaków w pełne traum jednostki chorobowe. Oficerowie, którzy znaleźli się w sytuacji takiej jak Nicholson, nie mają nic z jego sznytu i godności. Odebrał im ją czterdziestostopniowy upał, brak wody i bambusowe kijki strażników. Ludzie umierają na naszych oczach, a tortury widać wyraźnie. Jeżeli Leanowski opis piekła przypomina Auschwitz Kossak-Szczuckiej, to u Teplitzky’ego nasuwa się porównanie z Borowskim.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Lomax i tak miał szczęście – wielu oficerów i szeregowców zginęło, a jemu udało się wrócić do domu. Przez kilka dekad, próbując uciekać przed wspomnieniami, żył jednak w swoim świecie. Pociąg, którym przewożono jeńców z Singapuru do dżungli, a także składy kursujące budowaną przez nich linia kolejową, stały się dla niego przedmiotem obsesji, która po powrocie Anglii przybrała postać uczenia się na pamięć rozkładów jazdy. Przeszłość nie dawała o sobie zapomnieć. Nie pomogło ani małżeństwo, ani wsparcie towarzyszy z klubu weterana. Dopiero samobójstwo kolegi (znakomity Stellan Skarsgård), który pozornie lepiej ukrywał swoją traumę, oraz groźba rozpadu małżeństwa zmusiły Lomaxa do działania – trzydzieści pięć lat po wojnie.

Położone w Tajlandii więzienie japońskiej policji politycznej Kemptai, w którym go torturowano, zamieniono w muzeum martyrologii ofiar cesarstwa. Nam, którzy przeżyli na własnej skórze trudny proces pojednania polsko-niemieckiego, może się wydać niemożliwe, by po obozie w Oświęcimiu oprowadzał esesman. Standardy Azji Południowo-Wschodniej, były jednak nieco odmienne i pozwoliły na znalezienie tam pracy dawnemu prześladowcy. Upokarzani przez niego za „rzekomą” utratę honoru Brytyjczycy (japoński kodeks wojskowy uważał kapitulację za niegodną) zostali w 1945 r. zwycięzcami, a on sam znalazł się w podwójny sposób w sytuacji swoich ofiar – poddał się, czyli zrobił to samo, za co nimi gardził, a do tego jako jeniec wyparł się swoich działań w czasie wojny. Stworzył wokół siebie mit – mit ofiary systemu.

W latach 80. Anglia mogła być silna i rządzona przez konserwatystów, ale nie bała się zaszłości. Teraz w roku 2014 za sprawą filmu Teplitzky’ego znowu rację ma biały.|Łukasz Jasina

Zakończenie tej historii jest dość proste, a wręcz dziwnie uproszczone Lomax najpierw się mści, używając fizycznej przemocy à la „Śmierć i dziewczyna” Polańskiego, potem jednak wybacza swojemu prześladowcy, który – najwyraźniej – przedzierzgnął się w dobrego człowieka. Obydwaj uznają się za ofiary wojny i decydują na wybór przyjaźni. Całość sprawia wrażenie, jakby wzięto ją z łzawych opowiastek o wybaczeniu po latach.

Ciemne ścieżki pojednania

W rzeczywistości o pojednanie brytyjsko-japońskie nie było tak łatwo. Podobnie jest zresztą z innymi krajami Wspólnoty Narodów zaangażowanymi w tamten konflikt. Po śmierci cesarza Hirohito w 1989 r. podjęta została ogólnoświatowa dyskusja na temat japońskich zbrodni, którą wcześniej tamowała polityczna poprawność oraz dziedzictwo kolonializmu. Teraz, kiedy mocarstwa zachodnie rozliczyły się – przynajmniej relatywnie – z ciemnymi stronami swojej własnej historii, nic już nie blokuje debaty na temat Japonii – jest ona wciąż żywa w Korei, Chinach, na Filipinach, gdzie z rąk japońskich zginęła elita i zniszczona została stolica kraju, oraz w Australii, która poniosła w czasie wojny na Pacyfiku największe ofiary w ludziach spośród krajów Wspólnoty.

Niestety film Jonathana Teplitzky’ego i prezentowany w nim obraz patriotyzmu, identyfikacji narodowej, zdefiniowania „swojego” i „obcego” oraz przedstawienia pojednania jako rzewnego i nie do końca racjonalnego procesu wpisuje się w to, co zauważamy w Europie coraz częściej. Najlepszym przykładem wydaje się być ewolucja kina brytyjskiego, które w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dzięki „Nowej fali” oderwało się do stereotypowych sposobów postrzegania dawnego Imperium. Swoje zrobiły również klasyczne w formie, ale nowoczesne w analizie filmy Leana. Dzięki temu w latach osiemdziesiątych dzieła takie jak: „Gandhi” Richarda Attenborough (1982) czy „Klejnot w koronie” Jima O’Briena i Christophera Morahana (1984) zaprezentowały nowe spojrzenie na imperialną przeszłość, jakże odmienne od prób idealizacyjnych sprzed tegoż Imperium upadku. Anglia mogła być silna i rządzona przez konserwatystów, ale nie bała się zaszłości. Teraz w roku 2014 za sprawą filmu Teplitzky’ego znowu rację ma biały, który wręcz ponosi „brzemię białego człowieka”, że tak wspomnę frazę Kiplinga – piewcy brytyjskiej misji kulturowej w Azji. Dlaczego? To bardzo dobre pytanie, ale odpowiedzieć można na nie tylko hipotezami – i to pewnie dopiero za kilka lat. Może to nawrót do sentymentalnego albo idealizującego traktowania historii? Może wpływ popularności patrzenia na nią z indywidualnych perspektyw?.

Na koniec warto zastanowić się, czy hollywoodzko-pinewoodowskie podejście do historii coś w tym wypadku wnosi? Odpowiedź jest niestety prosta: tak – ale głównie piękno natury estetycznej. Monumentalne, wysokobudżetowe filmy nawet z okrucieństwa w tajlandzkiej dżungli czy zadymionych peronów brytyjskich dworców są w stanie wydobyć symfonię barw cieszącą oko widza. W tym wypadku znowu kłania się klasyk czyli David Lean, który ten sposób pokazywania dziejów wyspiarzy niejako wykreował. I tylko mimochodem dzięki fascynacji filmowym obrazem dowiemy się czegoś o historii – uproszczonej, kalekiej, ale ważnej. Gdyby film był kiepsko zrealizowany, nawet tego byśmy nie osiągnęli. I to jest – przypadkowe, ale jednak – Jonathana Teplitzky’ego zwycięstwo.

 

[yt]djuPmOxbOx4[/yt]

Film:

„Droga do zapomnienia”, reż. Jonathan Teplitzky, Wielka Brytania, Australia 2013