Raporty_Milosza_okladka1.

Pierwsze powojenne lato zastało Miłosza w Krakowie. W sierpniu 1945 r. poeta składa podanie o przyjęcie do służby dyplomatycznej w Szwajcarii. Byłby tam podwładnym Jerzego Putramenta, którego znał jeszcze z czasu studiów w Wilnie, a także z działalności w artystycznej grupie „Żagary”. Do Szwajcarii jednak nie trafił. Z kolei o wyjeździe na placówkę do Stanów Zjednoczonych przesądziły najprawdopodobniej po prostu jego kwalifikacje. Leon Kruczkowski, sprawujący wówczas funkcję wiceministra w Ministerstwie Kultury i Sztuki, pisał do MSZ-etu: „Ob. Czesław Miłosz jest świetnym poetą i doskonałym tłumaczem poetów angielskich i byłoby z wielką korzyścią dla wymiany kulturalnej, gdyby Ministerstwo Spraw Zagranicznych przydzieliło Obywatela Miłosza do jednego z krajów anglosaskich”.

Wybór pracy w dyplomacji był kompromisem pomiędzy pozostaniem w kraju a życiem na emigracji. Nowa władza do 1948 r. starała się przyciągnąć intelektualistów: stanowiskami w administracji, perspektywą wysokonakładowych publikacji. Istnieje jednak wystarczająco wiele dowodów, że Miłosz od samego początku nie miał złudzeń ani co do charakteru nowej władzy, ani co do jej legitymizacji. Jednocześnie chyba nawet on nie wierzył do końca w to, co miało dopiero nadejść pod koniec lat 40. W każdym razie 4 grudnia 1945 r. wyrusza do Ameryki, po drodze zatrzymuje się jeszcze w Londynie. Po latach lubił cytować spotkanego tam wówczas Antoniego Słonimskiego, który doradzał mu: „słuchaj starego Żyda: siedź jak najdłużej za granicą”. Już wkrótce miało się okazać, że praca na placówce dyplomatycznej w USA była rozwiązaniem idealnym, choć – jak sądzę – to właśnie pobyt w Stanach trochę uśpił czujność poety.

Miłosz lubił też przywoływać Jerzego Putramenta, który komentując akces poety do służby w dyplomacji, mówił: „Chcesz, no to dobrze. Ale pamiętaj, że podpisujesz diabelski cyrograf. Rozumiesz? Diabelski cyrograf!”. Putrament zdawał sobie sprawę z ideowych wahań Miłosza, ale miał również nadzieję, że przeciągnie go ostatecznie na stronę komunistów. „Jest to niewątpliwie człowiek bardzo zdolny – pisał w liście referencyjnym – zapewne i do dyplomacji – chodzi tylko o odpowiednie jego wykorzystanie” (s. 10). Przyjęcie tej posady oznaczało – podpowiada Miłosz – postawienie go poniekąd przeciwko Armii Polskiej na Zachodzie, przeciwko prawowitemu rządowi w Londynie; i dodajmy: oznaczało to także postawienie samego siebie w dwuznacznej sytuacji wobec zbrodni stalinowskich na narodzie polskim.

Mimo to Miłosz postanowił podjąć grę z nową władzą i – co było nieuniknione – przegrał tę rozgrywkę. Przegrał, bo ostatecznie w 1951 r. opuścił ambasadę w Paryżu i wybrał emigrację, zostawiając w Stanach żonę z dziećmi, przegrał więc również trochę w życiu osobistym, bo po niemal dwuletnim przymusowym rozstaniu omal nie doszło do rozpadu małżeństwa. Wreszcie, podejmując współpracę w charakterze dyplomaty, Miłosz postawił na szali swoją reputację i utratę dobrego imienia. Warto przy okazji zauważyć, że ilość bzdur i oskarżeń wygłaszanych dzisiaj zarówno pod jego adresem, jak i o jego pracy w ambasadzie przez polską prawicę potrafi wprawić w zdumienie nawet człowieka z dużą wyobraźnią. Z pewnością lektura „Raportów dyplomatycznych Czesława Miłosza z lat 1945‒1950”, które właśnie ukazały się nakładem WIĘZI, w połączeniu z ogólnym rozeznaniem na temat stosunków panujących w samej ambasadzie dają okazję, żeby te opinie zweryfikować. Czy na podstawie tej lektury ich twórcy zmienią swój pogląd? Nie sądzę; przynajmniej nie w każdym przypadku. Z pewnością lektura „Raportów…”, opatrzonych świetnym posłowiem autorstwa Marka Kornata, pozwala wyrobić sobie własne zdanie na temat Miłoszowego uwikłania we współpracę z nową władzą. Z kolei dowodem na to, że Miłoszem targały wątpliwości, jest znajdująca się również w tym tomie korespondencja z Albertem Einsteinem, u którego Miłosz szukał porady.

2.

Opowieść o końcu wojny i początku lat powojennych wymaga dzisiaj subtelnych narracji. Mimo to warto pamiętać, że pomiędzy latami 1945 a 1950 rozciąga się przepaść. Początkowy optymizm polskiego społeczeństwa szybko ustępuje miejsca apatii i zniechęceniu; kraj dryfuje w stronę stalinizmu. Twierdzę, że to dryfowanie przebywający na placówkach Miłosz mógł mimo wszystko początkowo zlekceważyć. Zwłaszcza, że szefostwo wraz z wieloma pracownikami ambasady nie należało do twardogłowych komunistów. „Komunistów – pisał Miłosz – wśród nich prawie nie uświadczyć, jeżeli to bardzo świeżego chowu”. Ambasador prof. Oskar Lange, socjalista – jak zauważa Marek Kornat – ściągnął do placówki ludzi z kręgu swoich przedwojennych wileńskich znajomych, znanych również poecie (s. 250). Józef Winiewicz, następca Langego, to z kolei poznański prawicowiec, pragmatyk i realista, jak scharakteryzuje go później Miłosz. Poeta mógł więc mieć poczucie, że znajduje się w kokonie ochronnym. Tyle tylko, że właśnie ten kokon (mniejsza z tym na ile prawdziwy, na ile zaś zrodzony w jego głowie) w połączeniu z oddaleniem od kraju nie pozwalał mu dostrzec zmian zachodzących w komunistycznej Polsce. Z pewnością Miłosz nie był głuchy na głosy, jakie dochodziły zza kurtyny (od 1946 r. przylgnie do niej określenie żelazna). Jednak co innego być bezpośrednim świadkiem wydarzeń, a co innego dysponować świadectwem zapośredniczonym. Poza tym poeta zdawał sobie sprawę, że musi być przekonujący w roli pracownika ambasady. Aby tak się stało, należało najpierw przynajmniej trochę przekonać samego siebie. Przede wszystkim do tego, że sam system wcale nie jest (a w każdym razie nie musi być) taki zły.

Ten obraz warto dopełnić nieprzychylnym stosunkiem amerykańskiej Polonii, co musiało potęgować wrażenie pozostawania w kokonie. Stosunek Polonii amerykańskiej do ambasady i do samego Miłosza zmieniał się jednak stopniowo. Poeta odnotowywał to w swoich kolejnych raportach z nadzieją, że zdaje relację z dobrze wykonanej roboty: „Wydaje mi się, że pierwsze lody, jeśli chodzi o Polonię, zostały przełamane i powoli zaczynam być bardzo chętnie widziany w tutejszych środowiskach, oczywiście z wyjątkiem środowisk namiętnie sanacyjnych. Rzeczą niewątpliwą jest bardzo silne zainteresowanie życiem kulturalnym w Polsce, czemu sprzyjają pisma, odczyty i osobiste rozmowy” (s. 44). Oczywiście to wszystko należało do zawodowych obowiązków Miłosza. Jednak pewna gorliwość w wykonywaniu niektórych zadań, umiejętność adaptacji w nowym środowisku, łatwość przemawiania i nawiązywania kontaktów były skrupulatnie odnotowywane przez przełożonych. I kto wie, być może wszystko to wzbudzało zainteresowanie czujnej władzy, która w coraz mniejszym stopniu zasłaniała swoje totalitarne oblicze. Może za granicą jeszcze się tego nie odczuwało: Miłosz mógł mieć wrażenie, że dobrze wykonywana praca odsunie na bok wszystkie wątpliwości co do jego osoby. Nie miał racji: w pewnym sensie było dokładnie na odwrót.

Kiedy przyjechał do Polski pod koniec 1950 r., przestraszył się na dobre. Trafił w sam środek stalinizmu.

3.

Myślę, że w opublikowanych raportach da się znaleźć jeszcze jeden dowód na to, że Miłosz nie wyczuł albo nie do końca wyczuł (co na jedno wychodzi) zmiany klimatu w Polsce. Świadczy o tym nie tylko szczery styl raportów, ale również to, że poeta pisze o sprawach, które wydają się wykraczać poza zakres obowiązków służbowych urzędnika do spraw kultury. Oczywiście najwięcej miejsca w tych sprawozdaniach zajmuje sprawa stypendiów, wymiany naukowej i studenckiej, tłumaczenia, obrót książek, relacje ze spotkań oraz podobne rzeczy, którymi zajmują się zwykle attaché kulturalni akredytowani przy ambasadach. Wreszcie, jedne z ostatnich sprawozdań poświęcone są powołaniu Katedry im. Adama Mickiewicza z prof. Manfredem Kridlem (znanemu Miłoszowi z Wilna) na prestiżowym Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku, na którą komunistyczny polski rząd wykładał corocznie 10 tysięcy dolarów.

Jakkolwiek na to nie patrzeć, Miłosz robił Polsce w Stanach niezły PR. Przy czym niekoniecznie bezpodstawne są zarzuty ambasadora Winiewicza, który pisał po latach w swoich wspomnieniach, że jednocześnie poeta robił też PR samemu sobie. Trudno się zresztą temu dziwić, gdy się pamięta, że rozważał pozostanie na Zachodzie. Z zamieszczonej w tomie korespondencji służbowej pomiędzy ambasadorem a centralą widać, że inni również zdawali sobie sprawę z takiej możliwości. Sam Miłosz miał wątpliwości: „Zostać na stałe w Ameryce, a więc w kraju, który zatwierdził Jałtę, i brać udział w antykomunistycznej propagandzie, nie wydawało mi się ponętne. Zadawałem sobie nawet pytanie, czy lepiej być zamkniętym w jednej celi z inteligentnym bandytą, czy z dobrotliwym debilem – co podaję jako dowód mojej traumatycznej niechęci wobec Zachodu, w czym na pewno nie byłem w Polsce wyjątkiem”. Ale w przesyłanych raportach nie ma jeszcze tej złośliwości wobec Ameryki, z jej kulturą popularną, którą znamy z jego późniejszych pism. Co więcej, niekiedy ma się wrażenie, że Miłosz zdaje się nią nawet zafascynowany. Miłosz wyznawał zresztą, że lubił pisać te raporty. Są one nie tylko ważnym materiałem faktograficznym, ale przynoszą również ciekawe obserwacje na temat ówczesnej polityki i kultury Stanów Zjednoczonych.

W każdym razie miejscami wydawał się nawet balansować na linie, kiedy na przykład wspominał o „Animal Farm” George’a Orwella, która ukazała się 1946 r. w USA, sprawie Wiktora Krawczenki (uciekiniera z sowieckiej Rosji, który napisał książkę „I Chose Freedom” o funkcjonowaniu łagrów), nieprzychylnych nastrojach wobec powstającego w Polsce komunizmu. Pisał więc o kwestiach, o których inni bali się nawet pomyśleć. Co więcej, pisał otwarcie i szczerze. Nawet chyba zbyt szczerze jak na urzędnika totalitarnego systemu, który zwykle jako pierwszy zdaje sobie sprawę, że każdy kolejny dzień może przynieść zaciśnięcie pętli. Dlatego myślę sobie, że pisanie o sprawach polityki międzynarodowej czy nawet krytyka prasy radzieckiej musiały zwracać uwagę przełożonych. Nie bez powodu zatem Jakub Berman mówił po latach o kontynuowaniu przez Miłosza służby w dyplomacji: „były poważne zastrzeżenia co do jego wyjazdu, ponieważ on dosyć swobodnie się wypowiadał, powiedziałbym opozycyjnie”.

Zastanawiam się czasem, jak to było możliwe, że jeszcze w 1947 r. udało się Miłoszowi opublikować w normalnym obiegu „Traktat moralny”: „Nie jesteś jednak tak bezwolny, / A choćbyś był jak kamień polny, / Lawina bieg od tego zmienia, / Po jakich toczy się kamieniach. / I, jak zwykł mawiać już ktoś inny, / Możesz więc wpłynąć na bieg lawiny. / Łagodź jej dzikość, okrucieństwo (…)”. Mniejsza nawet o słowa: poecie można je było jeszcze wybaczyć. Ale od dyplomaty wymaga się całkowitego podporządkowania. Tymczasem Miłosz kluczył, zwodził. A być może po prostu postanowił grać rolę naiwniaczka. Tyle że minęło już wystarczająco wiele czasu, odkąd zgłosił swój akces; z pewnością czekano więc na jednoznaczną deklarację poparcia z jego strony. W rolę naiwniaczka też chyba nikt już nie wierzył. Obawy i wynikające z nich uniki Miłosza dobrze wyczuł jego przełożony, ambasador Winiewicz: „W rozmowach z nim widzi się nie tylko strach przed wojną, ale nie ulegający wątpliwości wrogi stosunek wobec celów, do których zmierza Polska. Maskuje to troską o swoją rodzinę. Proszę o informację: W jakim stopniu zależy nam na Miłoszu i czy dalej patyczkować się z nim”. Zresztą ambasador już wcześniej zdradzał chęć pozbycia się poety; występował z propozycją przeniesienia go do Paryża. Uzgodnienia toczyły się zresztą na najwyższym szczeblu.

Pod koniec lat 40. intelektualiści tracili nadzieje, które wiązali początkowo z wprowadzeniem nowego systemu. Nadszedł czas, w którym każdy starał się chronić samego siebie. Depesze w sprawie Miłosza oddają więc trochę atmosferę panującą w samej placówce. Nie było z pewnością tak źle jak później w ambasadzie w Paryżu, ale na wszelki wypadek należało zachować ostrożność. W kraju była już pełnia stalinizmu. Można odnieść wrażenie (choć książka gromadzi tylko parę przykładów), że niektórzy pracownicy starali się udowadniać swoje zaangażowanie. Korzyści z wymiany kulturalnej, znajomość anglosaskiej poezji czy w ogóle zajmowanie się poezją były wówczas sprawą drugorzędną.

4.

Andrzej Franaszek w biografii poety dostrzega, że jego działalność na placówce dyplomatycznej przypominała biały wywiad. Z kolei Marek Kornat pisze w posłowiu, że Miłosz w roli pracownika ambasady starał się zachować uczciwość, stawiając sobie za cel przede wszystkim zadania poznawcze. Pewnie tak, ale nie jestem pewien, czy to były jedyne zadania, jakie sobie stawiał. Zastanawiam się, na ile szczerość tych raportów to gra, jaką Miłosz postanowił prowadzić ze swoimi przełożonymi w kraju i w ambasadzie, może nawet nie zdając sobie z tego do końca sprawy. Czy w związku z tym jego sprawozdania mogą być odczytywane jako prywatna walka o komunizm (czy socjalizm) z ludzką twarzą? Jak chociażby wtedy, gdy w jednym z raportów poeta dostrzega absurdalność poczynań cenzury, która pod pozorem kontroli dewizowej sprawdza prywatne korespondencje, w tym również obywateli państw obcych. Czyż nie chciał tym samym dać (przełożonym? władzy krajowej?) do zrozumienia, że ustrój zaczyna przyjmować karykaturalne kształty, nie tylko w oczach Zachodu? Nie wiem, choć to kusząca interpretacja. Tymczasem władza totalitarna wezwała go do kraju. I pokazała mu swoją siłę. Na sprawy publiczne zabrakło chwilowo miejsca; musiały one ustąpić miejsca trosce o własny los.

 

Książka:

„Raporty dyplomatyczne Czesława Miłosza 1945‒1950”, opracowała i przypisami opatrzyła Maria Morzycka-Markowska, posłowie: Marek Kornat, Instytut Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską. Oddział Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza, Wydawnictwo WIĘŹ, Warszawa 2013.