Strach padł na Półwysep Skandynawski po tym, jak Ambasador USA w Sztokholmie oznajmił, że Szwedzi nie mogą liczyć na pomoc Sojuszu w przypadku agresji Rosji. Szwecja była już wielokrotnie zapraszana do NATO – bezskutecznie. Żadna z umów o współpracy zawarta przez ten kraj z Paktem nie zawiera klauzuli choćby w części tak mocnej, jaką jest Artykuł 5 Traktatu Północnoatlantyckiego. Ambasador Mark Brzeziński podsumował obecną sytuację krótko: polityka odwlekania akcesji na ostatnią chwilę okazała się błędna.

Łatwo sobie wyobrazić, że po tych słowach ciarki musiały przejść po plecach również obywatelom Finlandii, której granica z Rosją jest dłuższa niż granice pozostałych państw UE z Rosją… razem wzięte. W rezultacie prezydent Finlandii nie wykluczył przystąpienia kraju do struktur Sojuszu, a w państwie rozgorzała publiczna debata na ten temat.

Ciężko w tej sytuacji mówić o poczuciu satysfakcji. Ale można przypuszczać, że przedstawicielom NATO na usta ciśnie się: „A nie mówiliśmy?”.

Mówiąc o przedstawicielach NATO, mam na myśli głównie Stany Zjednoczone. To nie powinno dziwić. Według danych Sojuszu budżet obrony USA w latach 2009-12 wyniósł średnio 74 proc. ogólnej sumy, jaką wszyscy sojusznicy przeznaczają na swoje obrony narodowe. Kraj ten jest również głównym „dawcą” w budżetach NATO i – siłą rzeczy – jednym z głównych decydujących o kierunkach strategicznych Sojuszu.

Strach padł na Półwysep Skandynawski po tym, jak Ambasador USA w Sztokholmie oznajmił, że Szwedzi nie mogą liczyć na pomoc Sojuszu w przypadku agresji Rosji. | Urszula Sobieraj

Realizację zasady „jak trwoga, to do NATO”, którą ostatnio obserwujemy, może na pierwszy rzut oka bawić. W rzeczywistości jednak obrazuje niepokojący i smutny trend, który występuje w Europie. Wśród państw UE nasila się brak wiary w to, że Unia byłaby w stanie obronić się sama – bez wsparcia USA. Bo przecież to nie o brak poczucia solidarności tu chodzi – zmieniony Traktat o Unii Europejskiej zawiera wszak Artykuł 42, poświęcony Wspólnej Polityce Bezpieczeństwa i Obrony. Można w nim znaleźć deklarację łudząco podobną do zapisu z Art. 5. „W przypadku, gdy jakiekolwiek Państwo Członkowskie stanie się ofiarą napaści zbrojnej na jego terytorium, pozostałe Państwa Członkowskie mają w stosunku do niego obowiązek udzielenia pomocy i wsparcia przy zastosowaniu wszelkich dostępnych im środków”. Brzmi znajomo, prawda? Więc o co chodzi?

Mówi się, że jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. A w tym akurat przypadku o pieniądze Stanów Zjednoczonych.

Paradoksalnie Ukraina naświetliła jedną z podstawowych w ostatnich czasach bolączek współpracy transatlantyckiej – kwestię odpowiedzialności za bezpieczeństwo Europy. Stany Zjednoczone już od 2010 r. sygnalizują Unii, że w ich plany zakładają przeniesienie osi zainteresowania na Azję i Pacyfik. Na przestrzeni tego czasu delikatne z początku sugestie przybrały postać jasnego stanowiska: nadszedł czas, by UE wzięła bezpieczeństwo Starego Kontynentu w swoje ręce.

Do tej pory ostrzeżenia ty były jak rzucanie grochem o ścianę. Europejscy sojusznicy nie kwapili się – i nadal nie kwapią – do opracowania wspólnych strategii. Wyraz temu dali w grudniu 2013 r. podczas szczytu Rady Europejskiej. Wydarzenia długo oczekiwanego, szumnie zapowiadanego jako przełom w europejskiej obronności. Kwestii, która na poziomie szefów rządów i głów państw była wciąż odkładana i – mówiąc wprost – koszmarnie zaniedbywana. Oczekiwania były więc tak wielkie, jak i rozczarowanie rezultatami szczytu. Ostateczne uzgodnienia były bowiem raczej zbiorem deklaracji i pobożnych życzeń niż konkretnych rozwiązań.

Państwa Unii opierają się pomysłom wykraczającym poza współpracę przemysłów obronnych i desperacko bronią się przed tworzeniem wspólnych polityk i strategii obronnych. I na poparcie tego stanowiska wyciągają dwa koronne – ich zdaniem – argumenty. Pierwszym jest dumnie brzmiąca suwerenność, której jednym z wyznaczników ma być właśnie własna obrona narodowa. Drugą jest kryzys ekonomiczny, czyli czynnik, który „wymusił” na państwach cięcia w budżetach obronnych.

Brak koordynacji i wymiany informacji skutkuje drastycznymi rozbieżnościami pomiędzy zasobami i zdolnościami obronnymi poszczególnych państw. Chcąc bronić się skutecznie, są one skazane na współpracę. | Urszula Sobieraj

W rzeczywistości kryzys ekonomiczny niczego nie wymusił. Był po prostu doskonałą wymówką dla braku inwestycji w obronę. Dołączywszy do tego założenie, że żaden konflikt w Europie już nam nie grozi, kraje znalazły się w sytuacji, gdy bez współpracy nie mogą obronić się samodzielnie. Cięcia budżetowe dokonywane przez każdy kraj na własną rękę w niektórych przypadkach były drastycznie głębokie. W innych, wprowadzone oszczędności zbiegły się w czasie z przeprowadzanymi transformacjami systemów sił zbrojnych. Brak koordynacji i wymiany informacji skutkował drastycznymi – w pewnych przypadkach – rozbieżnościami pomiędzy zasobami i zdolnościami, którymi dysponują państwa. Chcąc bronić się skutecznie, są więc skazane na współpracę.

A współpracować nie chcą i nie wydaje się, by w najbliższym czasie zechciały. Koniec 2014 r. stanowi wszak jeden z największych przełomów we współpracy transatlantyckiej – zakończona zostanie najdłuższa i najbardziej wymagająca misja, jaką w swojej historii przeprowadziło NATO. Wraz z końcem misji w Afganistanie, Sojusz nie ma perspektywy na kolejną operację o podobnej skali. Członkowie nie będą więc czuli presji utrzymywania swej obrony na dotychczasowym poziomie. A ten obniży się jeszcze bardziej, gdyż budżet przeznaczony na misję ISAF w wielu przypadkach stanowił znaczącą część budżetów obronnych niektórych sojuszników.

Ci, którzy jeszcze wierzą, że UE zmobilizuje się (lub zmobilizowana zostanie), a przewidziany na wrzesień 2014 r. szczyt NATO w Walii przyniesie poprawę, mogą się przeliczyć. Mówiło się, że na szczycie poruszona zostanie kwestia współpracy na linii Unia-NATO oraz rola państw UE w Sojuszu. Obecnie, w świetle coraz większych zakusów Władimira Putina na kolejne tereny Ukrainy, pewne jest to, że omówione zostaną kwestie rewizji relacji NATO z Rosją. Na resztę może nie starczyć czasu.

Przy takiej apatii ze strony Unii Europejskiej, nie dziwi fakt, że Szwecja i Finlandia wybierają „ucieczkę do przodu”. Pozostaje jedynie liczyć, że przy najgorszym scenariuszu, Stany Zjednoczone jeszcze raz wezmą na siebie odpowiedzialność za globalne bezpieczeństwo i przejmą rolę światowego strażnika. I oby kolejne polskie powiedzenie „mądry Polak po szkodzie” nie zmieniło się w: „mądra Unia po szkodzie”.