Tomasz Jastrun, poeta i wnikliwy obserwator końca lat 80., dzień 5 czerwca 1989 r., kiedy ogłoszono wstępne wyniki wyborów kontraktowych, wspomina następująco: „poszedłem […] obejrzeć wyniki […] w naszym punkcie. Spośród ludzi, którzy tam stali, nikt nie krzyczał, nie tańczył, nie wiwatował. W ich nadziei i tryumfie było ciężkie milczenie. Miara sukcesu była tak ogromna, że nas przygniotła”. Aleksandra Domańska, reżyserka teatralna, miała wówczas podobne odczucia: „Tak dobre wyniki, jasne jest, że wszędzie wygraliśmy – i nic. […] Nie pozostał nam żaden symboliczny obraz tamtych dni – […] to miasto tak samo szare, jak wcześniej. Rozmawiałam z działaczem Solidarności z Siedlec, który mówił to samo, co ja czułam: był wtedy sam, zajmował się tym, co zwykle, oglądał telewizję – i nikt nawet nie zadzwonił. Pastelowość tego dnia jest dla mnie niepojęta” [1]. Białostocki dziennikarz Stanisław Świerad zapisał zaś w dzienniku na początku lipca: „A ulica? A ludzie? Żyją dalej swoim życiem i szarością. Kolejki w sklepach takie same jak przedtem. I obawa przed czymś gorszym, co może lada dzień nadejść. Ludzie są podenerwowani. Dlaczego nie cieszą się ze zwycięstwa nad komuną i z tego nowego, które zaświtało nad Polską? A może oni się boją, co im przyniesie to nowe i nieznane?” [2]. Te indywidualne obserwacje potwierdzają badania opinii publicznej [3] – latem 1989 r. Polaków ogarnęło zwątpienie i poczucie bezradności. Nie potrafiono oswoić świadomości końca pewnej epoki, a w przyszłość patrzono z obawą.

Marsz ku wolności przypominał powolne pełzanie na ostatnim oddechu; czołganie się wycieńczonego społeczeństwa. | Łukasz Bertram

Ujmowane konkretnymi datami lub ścisłymi cezurami przełomy historyczne, są konstruktami sztucznymi, formowanymi ex post przez historyków – albo polityków. Nie inaczej jest w odniesieniu do roku 1989, dziejowej szarej strefy, zawieszonej między inercyjną, schyłkową dyktaturą a wypustkami nowego porządku, coraz śmielej wpychającymi się w jej tkankę. Polacy nie wybili się na niepodległość, suwerenność, podmiotowość żadną ułańską szarżą. To nierewolucyjne dokończenie rewolucji „Solidarności”, pozbawione własnych jakobinów, pozbawione było też własnej Bastylii. Ów marsz ku wolności przypominał raczej powolne pełzanie na ostatnim oddechu; czołganie się wycieńczonego społeczeństwa, rozpostartego przez kilkadziesiąt lat między oporem a przystosowaniem, między dziewięcioma milionami członków „Solidarności” a ponad trzema milionami członków PZPR tuż przed Sierpniem 1980 r. Ale jednak to 4 czerwca 1989 r., w niekoniecznie ikonicznym i tylko połowicznie demokratycznym plebiscycie, zostały przekreślone ostatnie kalkulacje dawnego reżymu na zachowanie kontroli nad biegiem wydarzeń. Choć pastelowe, choć z różnych powodów gorzkie – z dzisiejszej perspektywy było to zwycięstwo.

Dla tego, kim dzisiaj jesteśmy i jakie mamy życiowe możliwości, 4 czerwca 1989 r. jest nieskończenie bardziej istotny niż 11 listopada 1918 r. | Łukasz Bertram

Czy Polacy potrzebują jednak święta, które miałoby je upamiętniać? Wpływ państwowo legitymizowanych rocznic na społeczeństwo może być dwojaki. Z jednej strony konkretne, wydrukowane w kalendarzu na czerwono dni służyć mogą jako przestrzenie pamięci, wokół których integruje się wspólnota, jako stabilne punkty odniesienia dla społecznej świadomości, a nawet jako moralne drogowskazy. Z drugiej jednak strony, wiąże się z nimi ryzyko daleko idących uproszczeń i mitologizacji. Nadając pamięci o pewnych wydarzeniach kategorię święta, jesteśmy raczej skłonni wydobywać na wierzch ich wyidealizowane oblicze, chowając skrzętnie wszelkie kontrowersje, które mogłyby zawadzać w pląsach karnawału samozadowolenia.

Dla tego, kim dzisiaj jesteśmy i jakie mamy życiowe możliwości, 4 czerwca 1989 r. jest nieskończenie bardziej istotny niż 11 listopada 1918 r. Trochę w tym pewnie naszej winy – że nie potrafiliśmy uczynić z pamięci o tym pierwszym odzyskaniu Polski dla siebie czegoś więcej niż okazji do podziwiania smętnych defilad oraz wąsów Janusza Zakrzeńskiego lub jego następców wcielających się w rolę Marszałka. Byłoby więc fatalnie, gdyby święto czerwcowe, niezależnie od tego, czy wolne od pracy, czy wolne od grilla, miało polegać tylko na upajaniu się wyborczym czynem mas ludowych i oglądaniu kolejnego artysty przebranego w kostium Lecha Wałęsy, podjeżdżającego wypolerowanym polonezem pod dekoracje lokalu wyborczego i rekonstruującego wrzucenie głosu do urny. Byłoby fatalnie, gdybyśmy świętując 4 czerwca mieli zapomnieć, że w 1989 r. 38 proc. Polaków nie poszło głosować. Byłoby wreszcie fatalnie, gdybyśmy mieli w ten sposób uciekać przed świadomością, że 1989 rok jest momentem założycielskim – naszej, niezaprzeczalnie naszej – III Rzeczypospolitej, ale w dwojakim rozumieniu: zarówno jej sukcesów, jak i porażek, zaniedbań.

4_Bertram

Chcąc ów moment właściwie celebrować, trzeba odnaleźć punkt równowagi między – może nawet socjotechnicznym, do pewnego stopnia manipulatorskim – podbudowaniem poczucia własnej wartości (bo to jednak my, naród, poszliśmy do tych urn) a zadawaniem ciągłych pytań o koszty i alternatywy (bo nie ma nic groźniejszego niż samoubóstwiająca się zbiorowość). To samo zresztą dotyczy 31 sierpnia, rocznicy zawarcia porozumień sierpniowych, kolejnego symbolu tonącego w formalinie lub politycznej żenadzie. Święto Wolności, którego chyba jednak potrzebujemy – byśmy polubili sukces, jaki odnieśliśmy – musi być też Świętem Odpowiedzialności – byśmy nie zastygli w przekonaniu, że żyjemy na najlepszym ze światów.

 

Przypisy:

[1] Relacje w: Łukasz Bertram, Wolność z wyboru, „Karta” nr 79, 2014.

[2] Dziennik w zbiorach Archiwum Opozycji Ośrodka KARTA.

[3] Franciszek Kampka, Społeczne nastroje i zachowania [w:] „Polski rok 1989. Sukcesy, zaniechania, porażki” cz. 1, Warszawa 2009