Po wnętrzu wieloryba wędrują gwiazdy. Potem przepływa pierwszy przedmiot: dziecięcy rozchełstany trampek. Dzieci na widowni, wpierw onieśmielone ciemnością, szepcą, potem mówią coraz głośniej, wreszcie pokazują sobie nawzajem kolejne przedmioty: „Patrz, samolot!”, „traktor!”, „królik!”. Wkrótce zobaczymy światło latarki, z pomocą której Pinokio, potykając się o rozsiadłą tu i ówdzie na rozrzuconych poduszkach widownię, powoli wędruje i pyta – oczywiście nas! – o drogę.
To tylko jedna scena „Pinokia” według tekstu Joëla Pommerata, w reżyserii Anny Smolar, który niedawno miał premierę na scenie Nowego Teatru w Warszawie. Gra tu pierwszorzędny skład aktorów: od Macieja Stuhra po Magdalenę Cielecką. Spektakl trwa półtorej godziny, z jedną niedługą przerwą. Zaproszone są dzieci od lat ośmiu, choć rodzice przyprowadzają i mniejsze pociechy, które w trakcie sztuki wstają, siadają, przechadzają się, jakby podział na teatr i życie od razu był dla nich umowny.
Ani zwierzę, ani bóg: pajacyk
Dorosła część widowni śmieje się często, ale wydaje się jakby onieśmielona reakcjami dzieci. Jak podczas sceny buntu w szkole, gdy uczniowie krzyczą i tańczą, a nauczyciel stara się ich uspokoić. Dzieci zrywają się z miejsc, wołając: „Niech nauczyciel sobie idzie! Pinokio, no buntuj się też! Tańcz!”. A inne: „Ja siedzę, nie buntujcie go, bądźcie cicho!”.
Są też – może częściej – chwile niepokojące, pełne „dorosłej” przemocy. Gdy Pinokio, wyszedłszy z więzienia, zostaje schwytany i powieszony przez dwóch morderców, w ciemności słychać przeraźliwy krzyk, a jedyny reflektor jaskrawo oświetla czerwoną, zawieszoną na sznurku kukiełkę.
Oryginalna baśń Carla Collodiego nie stroni od melancholii i okrucieństwa. Tekst Pommerata w tym względzie ją przypomina. W końcu to od starszych od siebie Pinokio uczy się oszukiwać – zanim zacznie to robić, jest tylko naiwnym i zagubionym chłopczykiem. To głupota i zepsucie dorosłych popychają go do kłamstwa, buntów, opuszczenia bliskich. Przenikliwość niektórych elementów tej historii przywodzi na myśl baśnie braci Grimm lub co bardziej ponure opowieści Hansa Christiana Andersena, w których jeden lekkomyślny krok skutkować może wysłaniem do piekła (przypomnijmy chociaż „Dziewczynkę, która podeptała chleb”).
To wszystko może wywoływać niepokój w rodzicach, bo nawet jeśli na co dzień czytają swoim pociechom książki i zabierają je do teatru, dzisiejsza kultura masowa otacza nas raczej pozytywnymi historiami dla dzieci. Wieczorne czytanie dziecku kojarzyć może się przede wszystkim z bezpiecznymi opowieściami o przeciągających się na zapiecku kotach (nieśmiertelne „Przygody kota Filemona”) i kaczuszkach, które tracą humor tylko wtedy, gdy zgubią różowe okulary (skądinąd świetny „Pan Kuleczka”). W pisanych współcześnie opowieściach dla dzieci znajdziemy co prawda – z pewnością wartościowe – treści równościowe, zarówno w znaczeniu kulturowym, jak i genderowym. Egzystencjalny niepokój jednak rzadko ma do nich wstęp. Stąd może tak ożywiona dyskusja wokół świetnego „Złego Pana” Gro Dahle i Sveina Nygusa, książki o ojcu, który bije.
Owszem, zdarzają się książki tłumaczące dziecięce emocje, pełniące funkcję „poradników psychologicznych dla najmłodszych”. Przykładem choćby seria książek z Billym, który przeszkadza innym, złości się, ma kłopoty. Za każdym razem dowiadujemy się jednak, jak to w psychoterapii wypada, że wystarczy zrozumieć to, co w nas negatywne, aby się od tego uwolnić. Billy musi np. pojąć, że złości się, bo ma gorączkę. Po aspirynie po prostu mu przejdzie.
„Pinokio” Anny Smolar przypomina o istnieniu ciemnej strony naszej jaźni już od lat dziecięcych. Jakby mówił, że żyjący inaczej niż wszyscy człowiek musiałby być albo zwierzęciem, albo bogiem. | Karolina Wigura
Obraz literatury dla dzieci uzupełnia zresztą lwia część kultury wizualnej, którą proponuje się najmłodszym. Prawdziwy zalew przepełnionych cukierkowymi kolorami współczesnych disnejowskich filmów szkodliwy jest nawet nie przez samą estetykę, ale dlatego, że strona wizualna ściśle sprzęgnięta jest z emocjonalną i filozoficzną pustką księżniczek w fiołkowych sukienkach i rozpięty na niebie kolorowych tęcz.
Wszystko to wygląda, jakby – przynajmniej w domenie sztuki masowej – panował ogólny konsensus, że dzieci nie mają tej części duszy, która odpowiada za smutek, lęk i niepokój. Że wszelkie ich przejawy są u nich co najwyżej „osiągnięciem rozwojowym” lub „efektem procesów fizjologicznych”, a nie częścią ich bogatego człowieczeństwa. „Pinokio” w reżyserii Anny Smolar przypomina o istnieniu ciemnej strony naszej jaźni już od lat dziecięcych. W tym, jak domaga się jej wypowiedzenia, pobrzmiewa trochę słynne zdanie Arystotelesa, że człowiek, który żyłby inaczej niż wszyscy, musiałby w istocie być albo zwierzęciem, albo bogiem. Tak działoby się pewnie również, gdybyśmy próbowali żyć bez smutku i deficytu akceptacji dla siebie samych.
Ciało dziecka
Pinokio od początku spektaklu jest istotą podwójną. Jego pierwsze wcielenie jest żołnierzykowate i pajacykowate. Ma sztywne ciało, zarządzane niby przez pociągnięcia wyobrażonych nitek. Drugi Pinokio jest giętki aż do przesady, w niektórych ruchach rąk i nóg – wręcz erotyczny. Zarówno sztywność pierwszego, jak i elastyczność drugiego sprawiają trochę wrażenie, jakby obaj byli niemożliwi. Jakby mieli za chwilę rozpaść się na kawałki.
Czy te dwie postaci zleją się w jedną, czy rozstaną na dobre? I czy drewniany chłopiec może stać się chłopcem prawdziwym? Wraz z kolejnymi minutami widać coraz lepiej, że widzowie otrzymają co najwyżej odpowiedź wieloznaczną. Niby-drewniany Pinokio, prowadzony za ręce i głowę przez swoje wygimnastykowane alter ego, musi nie tyle nauczyć się, jak być dobrym lub złym. Musi pojąć, że nie trzeba zawsze stać po właściwej stronie, nie trzeba za wszelką cenę mieć przekonania o własnej szlachetności, by być ze sobą w zgodzie.
Nie oznacza to jednak happy endu. Mimo szalonej energii i optymizmu, jakimi bohater emanuje pod koniec sztuki, Smolar pozostawia widzów w niepokoju. I nic dziwnego. Jeśli prawdą jest, że niepokój, jako funkcja wolnej woli i odpowiedzialności za podjęte, a nieodwracalne, decyzje, jest sednem dorosłości, „Pinokio” jest niczym innym, jak o niej opowieścią.
Spektakl:
„Pinokio”, reż. Anna Smolar, według tekstu Joëla Pommerata, adaptacji klasycznej baśni Carla Collodiego, w tłumaczeniu Maryny Ochab. Występują: Monika Babula, Magdalena Cielecka, Dominika Knapik, Łukasz Kos, Zygmunt Malanowicz, Piotr Polak, Magdalena Popławska, Maciej Stuhr. Premiera: 31 maja 2014, Nowy Teatr w Warszawie.
Ilustracje dzięki uprzejmości Teatru Nowego. Fotografia: Magda Hueckel