Pomysł stworzenia serialu telewizyjnego o Hannibalu Lecterze już od samego początku zdawał się być chybiony. Powieści Thomasa Harrisa, będące literackim pierwowzorem postaci, doczekały się już zdecydowanie zbyt wielu adaptacji filmowych – a wraz z każdą kolejną odsłoną entuzjazm odbiorców stopniowo malał. „Milczenie owiec” (1991) w reżyserii Jonathana Demme’a z wyróżniającą się rolą Anthony’ego Hopkinsa oraz dwukrotna ekranizacja „Czerwonego smoka” (w wersji Michaela Manna z 1986 i Bretta Ratnera z 2002 roku) wprowadziły Lectera do kanonu popkultury. Jednak dwie bardzo nieudane części, które sprowadziły tę postać jedynie do wykonawcy wymyślnych aktów przemocy – „Hannibal” (2001) Ridleya Scotta i prequel „Hannibal. Po drugiej stronie maski” (2006) Petera Webbera – niemal całkowicie wyczerpały zasoby dobrej woli dla tego niezdyscyplinowanego cyklu, co znalazło swoje odzwierciedlenie w opiniach krytyków i widzów (a w przypadku filmu Webbera także w wynikach amerykańskiego box office’u).
W 2011 roku po pojawieniu się pierwszych informacji o powstawaniu nowej wersji opowieści o Lecterze, tym razem w formie serialu telewizyjnego, można było podejrzewać, że chodzi tu tylko o odcinanie kuponów od dobrze znanego tytułu. Jednak największe wątpliwości budziła decyzja o produkcji i emisji serialu w ramach NBC. Stacja ta od lat traci oglądalność, nieliczne ambitniejsze przedsięwzięcia są pacyfikowane przez jej szefów na bardzo wczesnym etapie, a jeśli pewnym projektom udaje się przetrwać nieco dłużej, to wyłącznie dzięki obniżonym oczekiwaniom finansowym oraz brakowi konkurencji w ramówce, tak jak w przypadku sitcomów „Community” i „Parks and Recreation”. „Hannibal” wydawał się skazany na porażkę już tylko z tego powodu, że jego produkcji nie podjęły się takie stacje jak HBO, FX czy Netflix, uznawane w ostatnim czasie za podstawowych dostawców wysokiej jakości seriali.
Tymczasem wbrew artystycznym przeciwnościom i wobec niemal zerowego zainteresowania potencjalnych widzów, niejaki Bryan Fuller, autor tak dziwacznych (a przy tym niedochodowych i krótkotrwałych) seriali jak „Wonderfalls”, „Trup jak ja” i „Gdzie pachną stokrotki”, bez rozgłosu stworzył nie tylko jeden z najlepszych seriali nadawanych obecnie w amerykańskiej telewizji (włączając w to stacje kablowe oraz serwisy streamingowe). Powstał serial jedyny w swoim rodzaju, zupełnie niepodobny do żadnej współczesnej produkcji. „True Detective”, „The Following” czy „Zabójczy instynkt” to tytuły o zbliżonej tematyce, jednak zainteresowania ich twórców znacznie się rozmijają z ambicjami Fullera. Niestety, jakość „Hannibala” nie przekłada się na jego oglądalność – gdyby nie lukratywna koprodukcja z francuską wytwórnią Gaumont, jego losy zapewne zakończyłyby się po pierwszych trzynastu odcinkach.
Adaptacja między wierszami
Technicznie rzecz biorąc, „Hannibal” to trzecia z kolei adaptacja „Czerwonego smoka”, przy czym twórcy serialu okazali dość niecodzienne podejście do procesu przenoszenia prozy Thomasa Harrisa na ekran. Według długoterminowego planu Bryana Fullera wydarzenia dotyczące Francisa Dolarhyde’a, seryjnego zabójcy nazywanego Zębową Wróżką, będą miały miejsce dopiero w czwartym sezonie serialu – jeśli do niego dojdzie. Natomiast pierwsze trzy sezony (z których dwa zostały już wyemitowane) mają swobodnie eksplorować sferę powieściowych sugestii, podtekstów, wskazówek i fabularnych elips, składających się na pełną niedopowiedzeń wspólną przeszłość Hannibala Lectera i człowieka, który go schwytał – Willa Grahama. Spomiędzy lakonicznych zdań powieści i na podstawie kilku niedookreślonych miejsc wysnuto rozbudowaną, złożoną i pełną niuansów opowieść.
Przyjęcie przez scenarzystów serialu takiej metody usprawiedliwia liczne modyfikacje w stosunku do książkowego oryginału. Jednocześnie pozwala to na postawienie znanych bohaterów w odświeżonym kontekście oraz podążanie za wątkami, które nie zostały wystarczająco zgłębione w powieściach i pozostałych ekranizacjach. Ponadto wiedza wynikająca ze znajomości poprzednich inkarnacji Hannibala Lectera wykorzystywana jest przeciwko nam – najczęściej po to, aby wywrócić do góry nogami przyzwyczajenia odbiorców oraz ich wymagania wobec adaptacji tak popularnego tekstu. Na próbę wystawione zostaje poczucie pewności, że poszczególni bohaterowie nie mają prawa umrzeć, bo pojawiają się w kolejnych częściach serii.
Już sama obsada wiele mówi o tym, z jakim podejściem będziemy mieli do czynienia. We wcześniejszych ekranizacjach w rolę Hannibala wcielił się kilkakrotnie Anthony Hopkins i raz Brian Cox. W serialu obsadzono Madsa Mikkelsena, duńskiego aktora znanego przede wszystkim ze współpracy z Nicolasem Windingiem Refnem (trylogia „Pusher”, „Valhalla Rising”) oraz z pamiętnego występu w „Casino Royale”. Lecter, jakiego tu spotykamy, to powszechnie szanowany psychiatra, ponadto nieco ekscentryczny gospodarz wykwintnych przyjęć oraz kolacji, a w wolnym czasie – seryjny morderca i kanibal (o czym nie wiedzą jeszcze pozostali bohaterowie). To okres w jego życiu, któremu nie poświęcono należytej uwagi w książkach i dotychczasowych adaptacjach. Z kolei w Willa Grahama, psychologa śledczego o nadmiernie rozwiniętej empatii, wciela się brytyjski aktor Hugh Dancy (w poprzednich wersjach byli to William Petersen oraz Edward Norton).
Na szczególną uwagę zasługują także dwie drugoplanowe postaci, którym Fuller postanowił zmienić płeć i nieco zwiększyć ich znaczenie dla fabuły. Alan Bloom, psychiatra i konsultant FBI, stał się w serialu Alaną Bloom (Caroline Dhavernas), zaś tabloidowy pismak Freddy Lounds (Stephen Lang/Philip Seymour Hoffman) został Fredricką Lounds (Lara Jean Chorostecki). W wersji Fullera te dwie bohaterki zyskują czas ekranowy, osobowość i istotny wpływ na przebieg wydarzeń. Kluczową postacią dla „Hannibala” pozostaje również agent FBI Jack Crawford (Laurence Fishburne, wcześniej Dennis Farina, Scott Glenn oraz Harvey Keitel).
Totalna stylizacja
Wyjątkowość „Hannibala” na tle innych współczesnych seriali polega na tym, że jego twórcy poświęcają niemal całą swoją uwagę aspektom, które w większości telewizyjnych produkcji uchodzą co najwyżej za drugorzędne. Celem Bryana Fullera nigdy nie było stworzenie narracyjnej maszyny, wypluwającej satysfakcjonujące zwroty akcji i szokujące rewelacje w precyzyjnie obliczonych momentach – „Breaking Bad” czy „Gra o tron” już wypracowały ten model do perfekcji. „Hannibal” to przewrotne dzieło, w którym warstwa fabularna usuwa się na dalszy plan (nie znaczy to jednak, że jest niedopracowana), podczas gdy estetyka i audiowizualny styl zdecydowanie dominują.
„Hannibal” to jeden z najbardziej wyrafinowanych estetycznie seriali, chociaż jego twórcy koncentrują się na przedstawianiu makabrycznych, budzących obrzydzenie czynów. | Karol Kućmierz
Zespół utalentowanych reżyserów (m.in.: David Slade, Tim Hunter, Michael Rymer, Vincenzo Natali, Guillermo Navarro) wraz z autorem zdjęć Jamesem Hawkinsonem nieustannie dba o wizualną spójność „Hannibala”, którego wyrazisty styl można rozpoznać już po kilku sekundach oglądania – wszystkie ruchy kamery oraz kompozycje kadrów są tutaj dogłębnie przemyślane i umotywowane, a elementy scenografii wykonane z rozmachem i dbałością o detale. Do opracowania wyrafinowanych potraw przygotowywanych w serialu przez Hannibala zatrudniono Janice Poon, zawodowo zajmującą się stylizacją jedzenia. Same tytuły odcinków bezpośrednio odnoszą się do sztuki kulinarnej: w pierwszym sezonie twórcy inspirowali się kuchnią francuską („Apéritif”, „Entrée”, „Fromage”), w drugim japońską („Kaiseki”, „Mizumono”), zapewniając w każdym odcinku szereg obrazów wpisujących się w kategorię food porn (czyli przesadnie upiększonej prezentacji jedzenia, głównie do celów reklamowych).
Kluczowym elementem, który wznosi estetykę „Hannibala” na jeszcze wyższy poziom, jest niewątpliwie wybitna ścieżka dźwiękowa autorstwa Briana Reitzella. Ten kompozytor, mający na swoim koncie m.in. współpracę z Kevinem Shieldsem przy soundtracku do filmu „Między słowami”, przygotował niepokojącą, pełną dysonansów i miejscami kakofoniczną muzykę. Jej wielowymiarowe brzmienie podsuwa myśl, że potrzebna była daleko idąca ingerencja elektroniki, żeby je osiągnąć; jednak o dziwo całość została nagrana akustycznie w studiu – bez użycia sampli. Reitzell preferuje ręcznie robione instrumenty, najlepiej tradycyjne, bardzo stare (niektóre z nich z wiekiem brzmią lepiej) i o bogatej historii. Podróżuje po całym świecie – do Japonii czy Indonezji – aby zdobyć wyjątkowe okazy. Podstawą ścieżki dźwiękowej „Hannibala” jest perkusja zbudowana z licznych elementów wykonanych z brązu, co według kompozytora zapewnia niezwykłą złożoność brzmienia. W serialu możemy także usłyszeć dźwięki wydawane przez przedmioty, które z pewnością nie zostały stworzone do tego, żeby na nich grać (plastikowe rury, butelki, kawałki blachy, pojemniki z freonem), jak również bardzo rzadkie instrumenty w rodzaju prehistorycznej czuryngi. Wykorzystanie tego rodzaju brzmień sugeruje, że zło reprezentowane przez Hannibala może być czymś odwiecznym – tak samo obecnym w czasach starożytnych, z których pochodzą instrumenty, jak i dzisiaj. Przytłaczająca muzyka Briana Reitzella wypełnia odcinki „Hannibala” po same brzegi, nie zostawiając miejsca na ciszę, tak samo jak twórcy nie pozwalają, żeby horror choć na chwilę ustał.
Makabryczne arcydzieła
Świat wykreowany przez Bryana Fullera przypomina bardziej senny koszmar niż jakąkolwiek znaną nam rzeczywistość: bohaterowie posługują się tutaj balansującym na granicy pretensjonalności literackim językiem, pełnym poetyckich metafor i zawiłych aluzji, niemal każde pomieszczenie spowija gęsty mrok, uruchamiając na twarzach postaci subtelną grę światła i cienia, a najbardziej zwyrodniali mordercy, jakich można sobie wyobrazić, zdają się grasować wyłącznie w okolicy miejsca zamieszkania Willa Grahama. W tak skonstruowanym świecie fabularne chwyty, które musielibyśmy uznać za niedorzeczne w realistycznym kontekście, uchodzą scenarzystom na sucho, ponieważ reguły rządzące snami usprawiedliwiają prawie wszystko. Dzięki temu możemy łatwiej przełknąć coraz bardziej groteskowe obrazy zbrodni, takie jak totem zbudowany z ludzkich ciał czy ofiarę zaszytą w brzuchu martwego konia, oraz zaakceptować wręcz nadnaturalne właściwości Hannibala Lectera.
„Hannibal” to jeden z najbardziej wyrafinowanych estetycznie seriali, chociaż jego twórcy koncentrują się na przedstawianiu makabrycznych, budzących obrzydzenie czynów. Jednak stylizacja, którą wybrali autorzy, pozwala na poszukiwanie piękna nawet w najbardziej odrażających momentach. Dania gotowane przez Hannibala wyglądają, jakby wyszły z najbardziej prestiżowych restauracji na świecie – z tą tylko różnicą, że część składników jest prawdopodobnie pochodzenia ludzkiego. Z kolei seryjni mordercy, których spotykają na swojej drodze Will Graham i Jack Crawford, są traktowani przez bohaterów serialu niemal jak autentyczni artyści. Pozostawione przez nich miejsca zbrodni – instalacje dopracowane w każdym upiornym szczególe – stanowią makabryczne dzieła sztuki. Z kolei agenci FBI – niczym wyrafinowani krytycy – zajmują się oceną ich stylu i formy oraz rozszyfrowywaniem ukrytej symboliki. W „Hannibalu” zawsze bardzo istotne jest, czy dana zbrodnia to dzieło „oryginalnego artysty”, takiego jak niesławny Chesapeake Ripper, czy może tylko sprawna kopia zdolnego naśladowcy, próbującego zwrócić na siebie uwagę. Na początku drugiego sezonu pojawia się „mural” z koncentrycznie ułożonych ludzkich ciał, przypominający kształtem ogromne oko, patrzące gdzieś w niebo (według interpretacji Hannibala – odwzajemniające spojrzenie Boga). Will Graham porządkuje zdjęcia ofiar zgodnie z odcieniami koloru ich skóry i dochodzi do wniosku, że każde ciało jest jak pociągnięcie pędzla w tym potwornym i zarazem imponującym arcydziele.
Na kozetce u demona
Oprócz refleksji na temat zbrodni zwizualizowanej jako dzieło sztuki, serial oferuje również wgląd w fascynującą relację pomiędzy Willem Grahamem a Hannibalem Lecterem – relację, która stanowi główną oś fabuły. Ich znajomość zawiązuje się, gdy Graham, od niedawna współpracujący z FBI, zostaje pacjentem Lectera. Od samego początku jesteśmy świadkami walki o duszę Willa. Hannibal, niedościgniony mistrz manipulacji, dostrzega w nim coś szczególnego – jakiś pokrewny pierwiastek. Wykorzystując niezwykłą empatię Willa i ich regularne sesje terapeutyczne, Hannibal pragnie wyciągnąć element swojej fascynacji na światło dzienne. W drugim sezonie sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej – po odkryciu mrocznego sekretu Lectera, Graham postanawia za wszelką cenę go schwytać, w tym samym czasie udając, że chce przejść na jego stronę i samemu przeistoczyć się w mordercę. Psychologiczna gra, którą prowadzą obaj bohaterowie, to wciągający spektakl – nawet jeśli to, co oglądamy najczęściej, to tylko dwie postaci rozmawiające ze sobą w ciemnym pomieszczeniu. To zasługa zarówno pomysłowego scenariusza oraz wieloznacznych dialogów, jak i fantastycznej gry aktorskiej. W odróżnieniu od swoich poprzedników – Anthony’ego Hopkinsa i Edwarda Nortona – Mads Mikkelsen i Hugh Dancy idą ścieżką subtelności. Potrafią naładować treścią nawet najdrobniejszy gest, a ich oszczędne kreacje skłaniają widzów do zwracania uwagi na każdy szczegół.
Twórcy wprowadzają nas w meandry relacji Hannibala i Willa także za pomocą czysto wizualnych środków. Wypełnione znaczeniami wizje pojawiają się notorycznie, za każdym razem pozostawiając w świadomości odbiorcy serie niezapomnianych obrazów. Lecter penetruje wyobraźnię Willa Grahama, pojawiając się w niej w postaci jelenia lub rogatego Wendigo, złego ducha znanego z indiańskiej mitologii, w którego może się zmienić człowiek, jeśli posunie się do kanibalizmu. Sam Hannibal Lecter ma w sobie wiele cech istoty nadprzyrodzonej: talent do niebywałej manipulacji ludźmi, wyczulone zmysły smaku i zapachu, wyjątkową sprawność fizyczną oraz zdolność do dyskretnego przemieszczania się, które pozwalają mu na przeprowadzanie skomplikowanych zbrodni i znikanie bez żadnego śladu.
Bryan Fuller mógł zrezygnować z pozorów realizmu na rzecz estetyki nieustannego sennego koszmaru, ale nie pozwolił, aby ta złowieszcza atmosfera pochłonęła emocje. Wydarzenia, które widzimy na ekranie, nie mogą być interpretowane dosłownie, jednak emocje odczuwane przez bohaterów serialu – pokazywane najczęściej w metaforyczny sposób – są jak najbardziej realne. W ten sposób twórcy „Hannibala” nawet w absurdalnych i groteskowych momentach nie zapominają o tym, co dzieje się w umysłach poszczególnych postaci. Mimo to zaangażowanie w serial Fullera może okazać się trudnym zadaniem, czy to ze względu na nagromadzenie brutalnych scen, osobliwe poczucie humoru, wymagający język dialogów, nieśpieszne tempo, czy też nieregularną strukturę („Hannibal” okazjonalnie sięga po format proceduralny – rozwiązanie jednej zbrodni na przestrzeni jednego odcinka – żeby za chwilę go porzucić), lecz wysiłek widza – jeżeli tylko dysponuje mocnym żołądkiem – z pewnością zostanie wynagrodzony. To serial obfitujący w znaczenia, które stopniowo ujawniają się podczas wielokrotnego oglądania, a jego warstwa estetyczna nie przestaje zachwycać.
W odróżnieniu od dotychczasowych adaptacji i produkcji o podobnej tematyce, serial Fullera najbardziej zbliża nas do tego, co może się znajdować w umyśle seryjnego mordercy oraz ludzi będących pod jego wpływem – możemy to dosłownie zobaczyć. Lecter z „Milczenia owiec” był zdystansowanym, niedostępnym geniuszem zbrodni, podczas gdy Hannibal Madsa Mikkelsena, pomimo całej nadnaturalnej otoczki, posiada silne uczucia i motywacje, do których możemy się zbliżyć. Przyjęcie takiej perspektywy będzie dla wielu odbiorców zbyt niekomfortowe – stąd stosunkowo niewielka publiczność – lecz dla innych okaże się wyjątkowym doświadczeniem.
Dzieło Bryana Fullera to także ciekawy przykład na to, że w komercyjnej sieci telewizyjnej, wciąż opierającej się na przestarzałych wskaźnikach oglądalności, może jeszcze powstać dzieło odważne, eksperymentujące i szalenie oryginalne. „Hannibal” odnalazł swoją niszę w nieoczekiwanym miejscu i prosperuje ku zaskoczeniu wszystkich – z jego twórcami włącznie.
Serial:
„Hannibal”, tw. Bryan Fuller, prod. USA (2013-)
Zdjęcia udostępnione dzięki uprzejmości producenta i polskiego dystrybutora serialu, stacji AXN.