W pełni zło asymilacji uświadomiliśmy sobie dosyć późno, gdzieś w latach 60. XX w. i wtedy też zaczęła kiełkować idea, która swe ucieleśnienie znalazła kilka dekad później: pozwólmy ludziom pozostać sobą, nie każmy im stawać się takimi jak dominujący inni. Narodziła się opowieść o wielokulturowości jako lekarstwie na cierpienia grup mniejszościowych, które znalazły się w obcym otoczeniu.
Niech każda grupa ma prawo do manifestowania i pielęgnowania swej kulturowej odrębności. Piękna i szlachetna myśl. W wielu krajach przybrała ona postać stosownego prawodawstwa, szczególnie w tych, które zwane są nie bez przyczyny imigranckimi (np. Kanada, Australia). W innych pojawiła się praktyka nie tylko szerokiej tolerancji wobec odmienności kulturowej, ale nawet jej czynnego wspierania przez stosowne programy edukacyjne w szkołach, finansowanie działalności stowarzyszeń etnicznych oraz tworzenie stosownych katedr studiów nad mniejszościami etnicznymi i kulturowymi.
Sielanka nie trwała jednak długo. Szybko okazało się, że stojące za programem wielokulturowości przekonanie, iż uda się doprowadzić do życia w harmonii ludzi wywodzących się z odmiennych kultur, sprawdza się tylko wtedy, gdy odmienności te nie wykraczają poza ramy tego, co są w stanie znieść najbardziej tolerancyjni przedstawiciele wspólnoty dominującej na danym terytorium. Gdy okazało się, że owe odmienności nie owocują jedynie przyjemnym poczuciem zróżnicowania języków, sposobów ubierania się, zwyczajów kulinarnych czy typów muzyki, które znakomicie odpowiadają bogatym mieszkańcom wielkich miast spragnionych lekkiego dreszczyku bezpiecznej odmienności. I gdy zrozumiano, że odmienności owe często dotykają problemów budzących znacznie większe emocje, jak np. miejsca religii w życiu wspólnoty, etyki seksualnej, relacji miedzy płciami, sposobu traktowania dzieci, dyscypliny pracy, poziomu higieny, obyczajów mieszkaniowych czy stosunku do przestrzeni publicznej. Wtedy, gdy odmienność zaczęła nabierać swej faktycznej mocy, straciła cały swój urok dla konsumentów jej powierzchownych, folklorystycznych przejawów. Zza wielokulturowej fasady zaczęła wyzierać stara prawda, że kto jest gospodarzem, ten ma prawo określać, jakie zachowanie gościa jest właściwe a jakie nie. I chyba nie mogło być inaczej.
Marzy mi się sytuacja, w której Romowie nie są w Polsce stygmatyzowani. Ale też, by nie trzeba było wymuszać na nich egzekwowania prawa. Tak aby uznające zasadność wielokulturowości państwo spotkało się ze świadomymi swych praw i obowiązków Romami w pół drogi. | Andrzej Szahaj
Naiwnością jest sądzić, iż większość w społeczeństwie, przywiązana do swoich zasad, obyczajów i przekonań, będzie mogła pogodzić się z ich radykalną odmiennością manifestowaną przez niektóre grupy mniejszościowe. Tym bardziej, że owe zasady, obyczaje i przekonania musiały znaleźć swe odzwierciedlenie w prawie. I tu dotykamy sprawy kluczowej. Każde prawo jest konstruktem wspierającym na określonych przekonaniach kulturowych, z których część jest w nim jawnie artykułowana, a część jest ukryta nawet przed samymi prawodawcami. Nie da się sztucznie stworzyć prawa, które w sposób spójny godziłoby radykalnie odmienne przekonania kulturowe. Ale dlatego też nie ma żadnego sposobu, aby przedstawiciele grup mniejszościowych mogli liczyć na to, że wszystkie ich zachowania i obyczaje będą tolerowane przez dane państwo. Jakie to ma znaczenie dla sytuacji Romów? Ano takie, jakie ma dla wszystkich grup mniejszościowych w danym kraju, który wyrzekłszy się fatalnej ideologii asymilacjonizmu i, hołdując jawnie bądź skrycie jakiejś formie ideologii wielokulturowości, musi jednocześnie stać na straży swego prawodawstwa.
W konkretnym przypadku Romów w Polsce marzy mi się sytuacja, w której idea wielokulturowości zacznie faktycznie działać i dlatego przestaną oni być stygmatyzowani. Tak jak w krajach imigranckich, do których przecież Polska aspiruje, odrębność kulturową mniejszości zacznie się traktować jako wartość godną szacunku, pielęgnacji i wsparcia. Romowie przestaną wtedy służyć jako modelowy Inny tym, którzy chcą utwierdzić spójność swojej grupy przez kreowanie wyimaginowanego wroga.
Ale marzy mi się też taki stan rzeczy, w którym unikać oni będą sytuacji stawiających państwo pod murem, gdy nie mając innego wyjścia, będzie się starało ono wymusić na nich respektowanie jego praw, nawet jeśli stoją one w sprzeczności z ich obyczajami (np. będzie egzekwowało zakaz małżeństw dzieci, mimo że są one uświęcone romską tradycją). Mam nadzieję, że uznające zasadność wielokulturowości państwo spotka się ze świadomymi swych praw – ale i obowiązków – Romami w pół drogi. Po to, aby ustanowić sposoby koegzystencji zapewniające z jednej strony tak dużo swobody dla Romów jak to tylko możliwe, z drugiej zaś pewność, że swoboda ta nie wykroczy poza przepisy prawa wspólne dla wszystkich. Tylko w ten sposób uda się zachować szczytne ideały wielokulturowości i obywatelstwa równocześnie.