Rzadko zdarzają się książki, które lepiej niż „Powtórzenie i różnica. Szkice z krytyki przekładu”Tomasza Swobody wyrażałyby swój charakter już w tytule. Najprościej można powiedzieć, że to autorski meta-komentarz: wybitny tłumacz powtarza tu teksty znane polskiemu czytelnikowi z łamów „Literatury na Świecie”. Ten gest powtórzenia niesie ze sobą jednak pewną odmianę – po raz pierwszy szkice te zostały zebrane w jednym tomie, co pozwala śledzić mechanizmy obsesyjnego powracania u Swobody podobnych motywów czy strategii interpretacyjnych. Dzięki temu, ujawniają się niewidoczne dotąd powiązania pomiędzy poszczególnymi tekstami. Jakkolwiek książka nie proponuje jednolitej formuły „krytyki przekładu”, to jednak jest kolejnym przykładem narastającej w badaniach nad literaturą świadomości istnienia tłumacza, który przestaje być postrzegany jako przezroczysty przekaźnik, pas transmisyjny pomiędzy oryginałem a przekładem, a staje się kluczowym łącznikiem, nie tylko tłumaczącym oryginalne dzieło, lecz przekształcającym je zgodnie z kulturowymi i społecznymi normami, w których tłumaczenie powstaje.
Jako manifest translator’s visibility praca Swobody ma zresztą swoich poprzedników, przede wszystkim niedawną „Gościnność słowa. Szkice o przekładzie literackim”Jerzego Jarniewicza. Czytelnik może dostrzec tu także parafrazę „Różnicy i powtórzenia” Gillesa Deleuze’a, książki, która wraz z powstającymi w tamtym gorącym czasie (1968 r.) pracami Jacquesa Derridy dokonała intronizacji pojęcia „różnicy” na stanowisko kluczowej kategorii filozoficznej drugiej połowy XX wieku. Zachodząca w tytule pracy Swobody zamiana („Powtórzenie i różnica”) nie jest, jak się zdaje, nieznacząca. Wśród bohaterów książki (poza dwoma szkicami: o tłumaczeniach Lorki i o poetach latynoamerykańskich) dominują albo piszący po francusku (Cioran), albo Francuzi, w których języku Swoboda porusza się z podziwu godną ekwilibrystyką. Są to kolejno: Maurice Blanchot, Raymond Queneau, Georges Simenon, Francis Ponge, poeci współcześni (w kontekście opracowania Krystyny Rodowskiej), czy wreszcie Antonin Artaud, a zatem całe pasmo literackich kamieni milowych nadsekwańskiej humanistyki XX wieku. Jak to u Swobody, autentycznej pasji czytelniczej towarzyszy skrupulatne, filologiczne śledzenie pojedynczych słów, fraz, formuł problematyzujących prostą (mimetyczną) przekładalność tekstu. Ta cierpliwa i mozolna praca porównywania przekładu z oryginałem zamieniana jest zawsze przez autora „Powtórzenia i różnicy” w sztukę, w której stylistyczna (nieomal gawędziarska) sprawność idzie pod rękę z interpretacją tekstu (dla Swobody, słusznie, jest już nią samo tłumaczenie). „Ludzie niesłusznie lękają się powtórzenia” – cytuje Blanchota autor, wyrażając przy tym zarazem podstawową zasadę rządzącą mechanizmem tłumaczenia: „powtórzone to samo nie jest już tym samym” [1].
Tłumaczenie nie jest jedynie, jak zwykło się naiwnie sądzić, mimetycznym powieleniem, lecz o tyle powtarza tekst oryginału (powtórzenie), co i nieuchronnie go przekształca, zniekształca, przemienia (różnica). Jest w istocie innym, odmiennym tekstem osadzonym w różnej od oryginału tradycji literackiej, wzorców obyczajowych, struktur językowych, a zatem jest wypowiedzią, która z konieczności znaczy coś innego niż tłumaczone dzieło. Wprawdzie zarówno w języku angielskim, jak i polskim możemy przeczytać historię o duńskim królewiczu, którego dręczy popychające go do zbrodni widmo, to jednak sławetnych słów o „świecie, który wyszedł z formy” nie napisał nigdy William Shakespeare (autor słów „time is out of joint”), lecz Józef Paszkowski, którego „forma” jest czymś innym niż powikłany, angielski „joint”. Świadomość tego faktu wyrażał Walter Benjamin, pisząc w swoim eseju o zadaniu tłumacza, że „żaden przekład nie byłby możliwy, gdyby zgodnie ze swą ostateczną istotą starał się osiągnąć podobieństwo do oryginału” [2].
Jakkolwiek zatem jedną z kluczowych cech oryginału i przekładu jest ich łączność, podobieństwo, to nie ma tu jednak nigdy miejsca na doskonałą homologię. Samym warunkiem możliwości zaistnienia przekładu jest zniekształcenie oryginału, wynikające z różnej struktury obcych języków. Dążąc do powtórzenia, przekład manifestuje jednocześnie różnicę. Jeśli rozumieć przekład w ten sposób, to immanentnie wpisany w logikę tłumaczenia splot powtórzenia i różnicy staje się także opisem samej sytuacji egzystencjalnej. Jak przypomina znów za Blanchotem Swoboda, powtórzenie jest „mówieniem dwa razy tej samej rzeczy, nie z troski o tożsamość, lecz właśnie z jej odrzuceniem, jak gdyby to samo zdanie, powtórzone, lecz przemieszczone, rozwijało się samo w sobie” [3]. Stawką tłumaczenia jest zatem tożsamość, wciąż przedefiniowywana, wciąż rozbijana i odmieniana, innymi słowy, wciąż tłumaczona na nowe języki, będąca niepowtarzalnym idiomem, który wchodzi bezustannie w mariaż z innymi idiomami, w tym idiomami tłumaczy, komentatorów, czytelników.
Emil Cioran, porzucając rumuński na rzecz francuszczyzny, staje się E. M. Cioranem (Émilem Michelem?), a język rodzimy z jego „mieszaniną słońca i krowiego placka” zastępuje „trupią godnością” składni języka przybranego. Nieprzystawalność językowych systemów pociąga tu za sobą nieprzystawalność systemów myślenia, a język odmienia tożsamość tego, kto się nim posługuje. Niektóre teksty zachęcają „do stworzenia czegoś podobnego, opartego na tej samej, powtórzonej, a więc różnej zasadzie” [4], jak w przekładach Queneau dokonywanych przez Jana Gondowicza, gdzie powtórzenie nie jest nigdy powtórzeniem tego samego, a tekst oryginalny stanowi raczej wezwanie do skonstruowania go na nowo. Wydaje się, że najciekawsza dla Swobody jest owa strefa „pomiędzy” dwoma językami, która decyduje o konieczności przekładania przy jednoczesnym doświadczeniu niemożliwości doskonałego tłumaczenia. To jednak wpisana w powtórzenie różnica, odmienność i niemożliwość scalenia głosów tłumacza i tłumaczonego autora w obrębie jednej figury decyduje w ogóle o tym, że możemy wyrażać pisaniem i przekładaniem podziw i hołd dla poszczególnych pisarskich przedsięwzięć.
Krytyki przekładu, tego, jak mówi autor, „ostatniego kręgu piekła”, nie należy tu rozumieć negatywnie. Pod pozorem krytycznej zjadliwości czai się u Swobody gest przyjaźni okazywanej tekstowi, a krytyka powinna tu być rozumiana jako praktyka afirmowania wpisanej w każde tłumaczenie niedoskonałości, która ustanawia własne reguły swej paradoksalnej, trudnej do osiągnięcia, lecz możliwej doskonałości.
W szkicu poświęconym przekładom na język polski wierszy Francisa Ponge’a, Swoboda nie uwzględnia jednak pewnego intrygującego faktu, który dobrze wpisuje się w opisywaną przez niego logikę powtórzenia jako różnicy. „Jeśli poemat Ponge’a jest przekładem przedmiotu – pisze autor – to czym jest jego polskie tłumaczenie, jeśli nie przekładem przekładu, a więc praktyką słusznie zwalczaną przez translatologów?” [5]. Biorąc pod uwagę skrajną idiomatyczność ponge’owskiej francuszczyzny, by właściwie ją tłumaczyć, trzeba by, dodaje (słusznie) autor, przekopać się najpierw przez dwunaste z kolei, słownikowe definicje użytych przez poetę słów (co Swoboda błyskotliwie robi). Wysiłek taki, choć odsłania przed nami wieloznaczność zastosowanych przez poetę figur, nie ułatwia jednak wcale zadania tłumaczowi, który musi korzystać z zupełnie różnych zasobów leksykalnych własnego języka.
W „Motylu” („Un papillon”) Ponge’a tytułowy owad jest utożsamiony z „płomieniem”, z czym, jak zauważał Swoboda, nie radzili sobie dotąd dobrze polscy tłumacze, bo i w jaki sposób oddać to, że motyl może być „latającą zapałką” (chodzi o frazę „allumette volante, sa flamme n’est pas contagieuse” – dosł. „latająca zapałka, jej płomień nie jest zaraźliwy”)? Nie rozpoznawszy subtelności semantycznej pozornie łatwego do przetłumaczenia francuskiego „un papillon”, odbierali sobie możliwość właściwego rozegrania „płomiennej” topiki utworu. Jak dowiadujemy się ze słownika Littrégo (książki, z którą Ponge niemal się nie rozstawał przy pracy) rzeczownik ten nie oznacza jedynie motyla, lecz jest zarazem „określeniem płomienia niektórych palników, uchodzącego w formie przypominającej motyla” [6]. W ten właśnie sposób, motyl „jest” u Ponge’a zarazem ognikiem i, zdaje się pytać Swoboda: czy subtelność tę da się przełożyć na polski bez semantycznej straty, unikając zarazem odwołania do protezy w postaci przypisu?
Nie sposób się przy tym nie uśmiechnąć, po pierwsze biorąc pod uwagę fakt, że Ponge, kiedy przyszło mu samemu zostać tłumaczem, przekładał z przekładu właśnie, a po drugie, że zrobił to przy okazji wiersza, który wygląda jak lustrzane odbicie analizowanego przez Swobodę Ponge’owskiego „Un papillon”.
Otóż – o czym nie wspomina autor „Powtórzenia i różnicy” – w 1965 r. nakładem wydawnictwa Seuil ukazała się we Francji „Anthologie de la poésie polonaise” pod redakcją nieocenionego w tego typu przedsięwzięciach Kota Jeleńskiego. To, w jaki sposób do tłumaczenia polskiej poezji udało mu się nakłonić m.in. Rogera Caillois, Yvesa Bonnefoya i André du Boucheta pozostaje zagadką. Seuil było jedną z najbardziej awangardowych nadsekwańskich witryn wydawniczych: z Philippe Sollersem jako szefem serii „Tel Quel”, wydaniami książek Rolanda Barthesa, Gerarda Genette’a i Julii Kristewej (za rok ukażą się tu lacanowskie „Écrits”). Wśród autorów, których Jeleński przekonał do tłumaczenia polskiej poezji, był też Francis Ponge. Projekt miał jeden mankament: prawie nikt spośród skompletowanych przez redaktora tłumaczy nie znał języka polskiego. Dlatego też Jeleński prezentował „tłumaczom” swoje filologiczne przekłady, a te dopiero w kolejnym kroku poddawane były „właściwemu” tłumaczeniu. Ponge przekładał zatem wiersze Jana Andrzeja Morsztyna „Do Jagnieszki” i „Do Motyla” z przekładu redaktora „Kultury”. Ginący w płomieniu świecy motyl z wiersza polskiego, barokowego poety odnajduje tym samym swe powtórzenie (i różnicę) w motylu/płomieniu z „Motyla” francuskiego poety współczesnego.
W taki sposób Ponge powtarza nieświadomie Morsztyna, by następnie, tłumacząc przekład Jeleńskiego, nie tylko powtórzyć Morsztyna i zarazem odróżnić się od niego, lecz również odróżnić Morsztyna od Morsztyna. Mówiąc krótko, Ponge dokonuje silnej „ponge’yzacji” polskiego barokowego poety, który zresztą sam jest jednocześnie silnie pre-ponge’owski i na wskroś nowoczesny. O ile bowiem Ponge powtarza Morsztyna (różni się od niego), to i przetłumaczony utwór Morsztyna powtarza strukturę ponge’owskiego „proematu”, specyficznej mieszanki prozy i poezji (różniąc się przy tym od niego).
Współczesna humanistyka zna wprawdzie wiele określeń na taką paradoksalną sytuację: chiazm, double-bind, Nachträglichtkeit, wciąż jednak pyta o to, kto tu kogo powtarza, a kto się od kogo odróżnia? W jakim stopniu różnica wchodzi w mariaż z powtórzeniem? Na ile powtórzenie jest zróżnicowaniem tego, co powtarzane? Być może jednym z nerwów decydujących o niezwykłości literatury jest właśnie ciągłe powtarzanie tych ważnych pytań.
Przypisy:
[1] Tomasz Swoboda „Powtórzenie i różnica. Szkice z krytyki przekładu”, Wydawnictwo w Podwórku, Gdańsk 2014, s. 27.
[2] Walter Benjamin „Zadanie tłumacza”, przeł. A. Lipszyc, „Literatura na świecie”, nr 5-6/2011, s. 31.
[3] T. Swoboda, dz. cyt., s. 27.
[4] Tamże, s. 45.
[5] Tamże, s. 91.
[6] Tamże, s. 116.
Książka:
Tomasz Swoboda „Powtórzenie i różnica. Szkice z krytyki przekładu”, Wydawnictwo w Podwórku, Gdańsk 2014.