Początkowo w mediach kenijskich winą za zamachy obarczono As-Szabab (po arabsku: Młodzi), somalijską organizację toczącą od niespełna dekady świętą wojnę w Rogu Afryki. Po upadku rządów Unii Trybunałów Islamskich, zajęciu Mogadiszu przez oddziały Unii Afrykańskiej oraz zaangażowaniu Kenijczyków w konflikt (Operacja Linda Nchi – w suahili: Broń Ojczyzny) As-Szabab dokonało serii zamachów terrorystycznych na cele w Nairobi i Kampali. Wydawało się, że ataki przeprowadzone między 15 a 17 czerwca stanowią kontynuację dżihadu. Władze kenijskie twierdzą jednak inaczej.
Cele ataków
Ataki przeprowadzono w miejscowościach Mpeketoni, Majembeni oraz Poromoko. Wybór miejsc do ataku wydawać się może zaskakujący. Mpeketoni to niewielka wioska położona między jeziorami Telelana i Mukunguya, nieopodal brzegu Oceanu Indyjskiego. Majembeni ulokowane jest bardziej na zachód, w terenie lesistym, co utrudnia przeprowadzenie akcji antyterrorystycznej. Miejscowości te nie są obiektami o znaczeniu strategicznym, leżą na dalekiej kenijskiej prowincji. O wyborze miejsca ataku przesądziły prawdopodobnie dwa czynniki: niewielka odległość od granicy z Somalią oraz od Lamu.
Lamu to nazwa wyspy i głównego położonego na niej miasta. Miejscowość ta słynie nie tylko z zabytków doby przedkolonialnej. To ważny kurort, dawna oaza hipisów, a dziś jedno z nieoficjalnych centrów seksturystyki (co stanowi argument na rzecz hipotezy o atakach fundamentalistów islamskich, walczących z „zepsutą kulturą Zachodu”). Warto także podkreślić, że w niedalekiej przyszłości w Lamu ma kończyć się naftociąg z Sudanu Południowego oraz autostrada biegnąca z Nairobi. Projekty te mają pomóc w transformacji miasteczka w jeden z głównych portów nad Oceanem Indyjskim, a do całego regionu przyciągnąć zagranicznych inwestorów. O kwestiach tych w dziennikarskim dyskursie tropicieli kolejnego „Afrykanistanu” informacji niewiele. Wygodniej rozpisywać się o związkach As-Szabab z Al-Kaidą.
Prezydent UhuruKenyatta, przywódca najliczniejszego plemienia w Kenii, Kikuju, tłumaczy zamachy w okolicach Lamu „motywowaną politycznie przemocą etniczną”. Ostrze krytyki kieruje w stronę Koalicji na rzecz Reform i Demokracji, drugiej siły w parlamencie kenijskim. | Błażej Popławski
Na rozbudowie rurociągu zależy władzom w Nairobi, ale także w skonfliktowanej z Chartumem Dżubie i Addis Abebie, po uzyskaniu niepodległości przez Erytreę i utracie portów – uzależnionej od pośrednictwa handlowego Dżibuti. W projekt wierzą mocno Kenijczycy – ale nie wszyscy. Inwestycji tej, poza grupkami ekologów i miłośników historii, sprzeciwiają się mieszkańcy Mombasy, głównego kenijskiego portu. W mieście tym, co warto zaznaczyć, aktywnie działają islamskie organizacje kontestujące rządy Aliansu Jubileuszowego, partii prezydenta Uhuru Kenyatty. A o separatystach tych władze zapomnieć nie mogą.
Republikańska Rada Mombasy, postulująca oderwanie się pasa nadmorskiego od Kenii, stała za zamachami terrorystycznymi w trakcie ostatnich wyborów w Kenii (w 2013 roku). Część komentatorów przypisuje jej także dokonanie kilku ataków bombowych na początku 2014 roku. Rada jest oskarżana o szerzenie ekstremizmu religijnego (postulat wprowadzenia szariatu oraz zwierzchności sądów kadich nad sądami państwowymi), związki z As-Szabab oraz udział w handlu narkotykami (Mombasa to jeden z głównych punktów tranzytowych w handlu narkotykami z Pakistanu, a także ważny ośrodek prania pieniędzy Al-Kaidy). W pamfletach kolportowanych przez członków Rady pojawiają się także utopijne hasła restauracji władzy arabskiej na wybrzeżu (wizja unii Mombasy z oderwanym od Tanzanii Zanzibarem i renesansu nadmorskiego sułtanatu). Idee te nie mają większego geopolitycznego sensu, choć wyraźnie wskazują na niski stopień identyfikacji z państwem kenijskim wśród części muzułmańskich mieszkańców pasa nadmorskiego. Tłumaczyć mogą także narastanie fali przemocy w pasie nadmorskim.
Reakcja władz
Uhuru Kenyatta, oskarżając opozycję o sprawstwo ataków, zdecydował się na krok ryzykowny. Przerzucenie całej winy na As-Szabab oznaczałoby dla niego przyznanie się do porażki. Po zeszłorocznym zamachu na Westgate Mall w Nairobi, w którym śmierć poniosło ponad 70 osób, władze kenijskie nie potrafiły przedsięwziąć właściwych kroków w wojnie z terroryzmem. Operacja Usalama (w suahili: Bezpieczeństwo) z 2014 roku od początku była krytykowana przez obrońców praw człowieka. Prezydenta oskarżono o tworzenie kolejnych gułagów w historii Kenii: o prześladowanie Somalijczyków (mieszka ich w Kenii kilka milionów), koszarowanie ich, odcinanie od bliskich. Jednocześnie zwracano uwagę, że walkę z As-Szabab prowadzić należy przede wszystkim w jej mateczniku, a zatem poza granicami kraju.
Kenyatta, przywódca najliczniejszego plemienia w Kenii – Kikuju, tłumaczy zamachy w okolicach Lamu „umotywowaną politycznie przemocą etniczną”. Ostrze krytyki kieruje w stronę Koalicji na rzecz Reform i Demokracji, drugiej siły w parlamencie kenijskim. Jej lider Raila Odinga, pochodzący z grupy etnicznej Luo, zaprzecza jakiemukolwiek udziałowi w atakach, skupiając się na wytykaniu indolencji prezydentowi i apelowaniu o wycofanie się wojsk kenijskich z Somalii.
To trudny rok dla Uhuru Kenyatty. Wkrótce rozpocznie się jego proces przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym, podczas którego będzie musiał bronić się przed zarzutem podżegania do przemocy na tle etnicznym podczas wyborów w 2007 roku. Kolejne zamachy terrorystyczne, utrata poparcia części społeczeństwa, konsolidacja opozycji wobec rządów Kikuju – wyzwania te musiały wpłynąć na radykalizację dyskursu polityka. Prezydent musi zamanifestować swoją władzę, znaleźć nowego „kozła ofiarnego”. Wydaje się, że zamachy przy granicy somalijskiej mogą być mu zatem na rękę. Zyskuje on szansę wykazania się przed narodem. Można mieć nadzieję, że nie kosztem szykanowania opozycji parlamentarnej, mniejszości etnicznych i religijnych.