Ilustracja_3

Piszę to bez ironii. Podobno żyjemy w świecie coraz większego znieczulenia. Co my najlepszego robimy? Zblazowani przemieszczamy się z jednej snobistycznej wystawy na inną, z jednego teatru do drugiego. Jeździmy na festiwale, chodzimy do filharmonii. Po co? W dużej części dlatego, że taki jest nasz kod kulturowy, że nasi znajomi funkcjonują podobnie. Kiedyś pewnie powodowała nami chęć doświadczenia czegoś wyjątkowego, może nawet przeżycia katharsis – chociaż, jak powiedział historyk teatru, Zbigniew Raszewski, zagadnieniem tym „zajmuje się już tylko wąska grupka desperatów na uniwersytetach”. Ale my właśnie chcielibyśmy być takimi desperatami i staramy się uczestniczyć w tym, co ma nam do zaoferowania współczesna rzeczywistość artystyczna. Dlaczego bywa to trudne? Dlatego, że bodźców jest za dużo, że zamiast być „tu i teraz” myślimy, porównujemy, wiemy. Parawanem kompetencji odgradzamy się od głębokiego przeżycia estetycznego. A jeśli nawet uda nam się stworzyć wspólnotę, będzie ona w sposób oczywisty nietrwała, efemeryczna i za chwilę się rozpadnie.

Myślę że modelowym odbiorcą sztuki współczesnej jest moherowy Polak – katolik albo, mówiąc bardziej ogólnie, fundamentalista. Bo na takim odbiorcy sztuka robi wrażenie. | Katarzyna Kasia

Kolejnym grzechem jest nasz stosunek do wartości, a właściwie do Wartości: nie dostrzegamy ich braku lub niewłaściwości. W późno-ponowoczesnym płynnym zaślepieniu utraciliśmy zdolność odróżniania dobra od zła. W liberalnym dyskursie zgubiło się nam gdzieś dążenie do koherencji, zastąpionej przez pluralizm, multikulturowość, remiks. Jesteśmy jak gąbki, w które wsiąka wszystko. I nie widzimy niczego moralnie nagannego – na przykład w „Pasji” Doroty Nieznalskiej. Pomysł zniszczenia „Tęczy” Julity Wójcik też nie miałby szansy narodzić się w naszych głowach. Co najwyżej możemy oceniać te dzieła na płaszczyźnie estetycznej, chociaż problem polega na tym, że trochę już nie wypada, bo stały się przedmiotami dyskusji toczących się w zupełnie innym wymiarze. Awansowały do rangi wydarzeń politycznych, obyczajowych, nawet moralnych.

Czy zdajemy sobie jednak sprawę z winy, którą ponosimy? Drogi piękna i sztuki, jak słusznie zauważył nestor polskiej estetyki, Władysław Tatarkiewicz, rozeszły się bardzo dawno temu. Jeśli chodzi o relację między sztuką a dobrem, to ona właściwie nigdy nie istniała. Żaden zmysłowo dostępny obiekt nie może nas niczego nauczyć o dobru, ponieważ mieści się ono w innym porządku. Nie może jednak również dać nam żadnego pojęcia o złu, choćby nie wiem jak okropnie był brzydki. W przestrzeni doświadczenia estetycznego zachodzi bardzo szczególna relacja: spotkania, interpretacji, a wreszcie kontemplacji.

Na czym miałaby zatem polegać nasza wina? Na tym otóż, że nasza otwartość w pewnym sensie zabija sztukę. Dlaczego? Dlatego, że jedną z jej najważniejszych strategii stał się skandal – działania artystów, jak twierdzi amerykański filozof Arnold Berleant, w coraz większym stopniu przypominają ataki terrorystyczne. Problem polega na tym, że nas już nawet nagi Saddam Hussein w akwarium wypełnionym formaliną nie wzrusza jakoś specjalnie – ani nie szokuje. Bo nie takie rzeczy widzieliśmy, poza tym przeczytaliśmy wystarczająco dużo, by wiedzieć, co za tym dziełem stoi; jaka była intencja artysty i w jaki nurt dana praca się wpisuje. Niebezpiecznie wieje tu nudą, która, jak pisał Lew Tołstoj, zawsze jest zaprzeczeniem rewolucji. A współczesna sztuka przecież chce być rewolucyjna: chce obnażać, ujawniać, zwracać uwagę, a może nawet zmieniać świat. Bez kontrowersji grozi jej obumarcie.

Istnieje teoria, że obcując ze sztuką i kształtując gust, możemy jednocześnie stracić wrażliwość. Im więcej wiemy, tym mniej mamy szans na zachwyt (na wściekłość, gniew i niezgodę zresztą też). Patrząc na to w kontekście skandali, z którymi mamy do czynienia na styku sztuki i moralności, czy też sztuki i tzw. uczuć religijnych, myślę że modelowym odbiorcą sztuki współczesnej jest moherowy Polak – katolik albo, mówiąc bardziej ogólnie, fundamentalista. Bo na takim odbiorcy sztuka robi wrażenie. Bo dzięki niemu staje się o niej głośno. Czy komukolwiek innemu przyszłoby do głowy wstrzymywać wystawienie spektaklu? Czy z pobudek czysto estetycznych bylibyśmy w stanie wybrać się na koncert disco polo po to, by zagłuszać „Ona tańczy dla mnie” na przykład „Etiudą rewolucyjną”? Przecież my nawet postmodernistycznie i autoironicznie sobie te „Majteczki w kropeczki” nucimy, włączając je do szerokiego spektrum naszych kulturowych kompetencji.

Reakcja odbiorcy jest w tej sytuacji prosta jak konstrukcja cepa: jeśli coś budzi mój niepokój, należy to powstrzymać za wszelką cenę. | Katarzyna Kasia

Zaryzykuję tezę, że dopiero po interwencji posła Ligi Polskich Rodzin wystawiona w Centrum Sztuki Współczesnej rzeźba Maurizio Cattelana przedstawiająca przygniecionego meteorytem papieża zyskała nowy prowokacyjny wymiar. Można właściwie uznać, że dopiero ten naiwny performans zwrócił na nią uwagę. Czy odwołany spektakl „Golgota Picnic” miałby szanse stać się wielkim medialnym wydarzeniem, gdyby nie towarzyszyły mu protesty? Nie sądzę.

Spróbujmy docenić ten wielki i ważny wkład odbiorcy, który bez merytorycznego przygotowania stoi na straży wartości moralnych i religijnych. Bez przygotowania, bo nie widział przedstawienia wcześniej, bo uwagę jego zwrócił tytuł – wykraczający poza ciasne ramy jego czy jej światopoglądu. Reakcja odbiorcy jest w tej sytuacji prosta jak konstrukcja cepa: jeśli coś budzi mój niepokój, należy to powstrzymać za wszelką cenę. I nawet jeśli narażę się na krytykę, to słuszność jest po mojej stronie, a nagroda czeka mnie w niebiesiech. Ten brak niuansów myślenia w czasach ponowoczesnej wielowątkowości jest czymś imponującym. Ze złożonej artystycznej narracji robi się prostą awanturę polityczną, która może znaleźć swoje zakończenie w sądzie. Bo chociaż nie ma prawa pozwalającego karać tych, którzy obrazili moje uczucia estetyczne – przecież o gustach się nie dyskutuje (jest to, swoją drogą, największa bzdura w dziejach ludzkości, bo przeważnie dyskutujemy o gustach właśnie) – to mogę żądać ukarania tych, którzy urazili moje uczucia religijne.

Z drugiej strony warto pamiętać o kontrpropozycji sformułowanej przez Friedricha Schillera, który w „Listach o estetycznym wychowaniu człowieka”, wychodzi z założenia, że wrażliwość jest tym, co zyskujemy właśnie dzięki kontaktowi ze sztuką. I jest jeszcze jedna niezwykle ważna sprawa: wrażliwość jest warunkiem emancypacji, zarówno jednostkowej, jak i zbiorowej. Umiejętność formułowania sądów estetycznych to punkt wyjścia dla krytycznego myślenia o otaczającym nas świecie. Człowiekowi, który ma wyrobiony smak o wiele trudniej wmówić, że coś go, na przykład, obraża. Dzięki edukacji estetycznej zyskujemy samoświadomość, a w konsekwencji jesteśmy o wiele bardziej skłonni do podejmowania dyskusji. I jeśli coś mnie w kontekście cenzury obyczajowej na polskiej scenie artystycznej martwi, to właśnie brak chęci rozmowy. Zablokowanie, zagłuszanie, powstrzymanie to nie są strategie, które mają jakąkolwiek przyszłość. Jak pisał ks. prof. Józef Tischner – w dramacie egzystencji najważniejszy jest dialog, czyli „logika między dwojgiem”.

Błogosławiony niech będzie odbiorca naiwny. Ale nie zakuty łeb.