Monodram stanowi wyzwanie jedyne w swoim rodzaju. Równie trudne, co fascynujące – zarówno dla aktora, jak i dla widza. Jest to przecież teatralny wieczór tête-à-tête. Można go porównać do wiecznie pierwszej randki, na którą widz idzie niepewnie, wypełniony nieśmiałą nadzieją, że to tylko początek czegoś większego i piękniejszego. Z drugiej strony, od tego jednego artysty zależy, czy to spotkanie przerodzi się w coś więcej, czy będzie miało dalszy ciąg. I jak to w życiu bywa, wynik teatralnego rendez-vous może być różny.
Moja randka z monodramem Bartka Konopki „W progu, czyli tajemnica zaniechanych spodni” w Teatrze Ateneum zdecydowanie miałaby szansę przerodzić się w dłuższy romans. Lub, kto wie, może nawet w związek na całe życie.
„W progu” to pierwsza polska adaptacja sztuki „Underneath the Lintel” Glena Bergera, która zyskała w USA rozgłos jako „metafizyczna historia detektywistyczna” i została zaliczona w poczet dziesięciu najlepszych sztuk teatralnych 2001 roku. Co więcej, jest to również teatralny debiut Konopki, którego polska publiczność zna doskonale jako reżysera filmowego, autora takich obrazów jak fabularny „Lęk wysokości” i dokumentalny „Królik po berlińsku”.
„W progu” zdecydowanie nie jest natomiast debiutem Mariana Opani, aktora dojrzałego, o bogatym i zróżnicowanym gatunkowo dorobku artystycznym. To właśnie dzięki mistrzowsko skonstruowanej przez niego postaci Bibliotekarza ta niełatwa, pełna misternie rozplanowanych zwrotów akcji sztuka nie tylko nabiera życia, co rusz przerzucając widza w inny zakątek czasoprzestrzeni, lecz także zyskuje na niezwykłości i filozoficznej głębi. Nikt nie jest w stanie lepiej oddać absurdu egzystencji człowieka niż niezwykle doświadczony i utalentowany aktor, który przez lata podlegał w mediach masowych Gombrowiczowskiemu „upupieniu” ze względu na przyklejoną mu etykietę komedianta. Tak, Opania to świetny aktor komediowy. A raczej, jak się okazuje, to po prostu świetny aktor.
Odstępstwo to przestępstwo
Pierwsza połowa spektaklu jest więc historią wspomnianego Bibliotekarza – samotnika i ekscentryka, który stworzył ciasny, ale własny, mały świat i zyskał poczucie bezpieczeństwa, obsesyjnie pilnując utartego porządku dnia i rzeczy. I każde od tego porządku odstępstwo – to przestępstwo!
Kiedy taki wyłom się jednak zdarza, okazuje się wykroczeniem niebanalnym, bo kryjącym tajemnicę; co więcej, kiedy ta tajemnica zaczyna nęcić, intrygować i przewraca świat Bibliotekarza do góry nogami – wtedy jako widzowie stajemy się świadkami narodzin prawdziwej idée fixe. Równie obsesyjnie, jak w skrupulatne datowanie książek, Bibliotekarz rzuca się bowiem w wir rozwikłania zagadki atlasu, który właśnie zwrócono do wypożyczalni po… stu trzynastu latach. Próbuje rozwiązać tajemnicę spodni, których od dziewięćdziesięciu ośmiu lat nikt nie odebrał z pralni i przeniknąć sekret marynarki, którą z kolei ktoś zostawił na poręczy krzesła w pokoju zakochanej Ester lat temu siedemdziesiąt.
Ta część sztuki to pogoń: słowna, myślowa i geograficzna. Bibliotekarz pędzi. Pędzi przez czas i wszystkie kontynenty: podąża tropem Żyda – Wiecznego Tułacza, którego przeklął cierpiący Jeszua; spotyka Latającego Holendra i gnany swoją obsesją, pozornie wbrew samemu sobie, Bibliotekarz staje się kolejnym ucieleśnieniem mitu, który opowiada. Życie Bibliotekarza staje się bowiem Wędrówką, w której cel zdarza się wątpić samemu Wędrowcowi. Za Bibliotekarzem podąża widz zafascynowany Tajemnicą, do której rozwiązania Bibliotekarz co rusz, coraz bardziej się zbliża, a która wciąż, w ostatniej chwili, wymyka się mu z rąk.
„W progu” nie rzuca widzowi w twarz Nietzscheańskim „Bóg umarł”, bo Bibliotekarz ani przez chwilę nie wątpi – nie tyle w istnienie Boga, ile w sens samego Jego poszukiwania.| Urszula Kuczyńska
Konopka i Opania dbają o to, by widza w tej szaleńczej pogoni za Bibliotekarzem nic nie rozpraszało. Minimalistyczna scenografia, nieliczne rekwizyty, dominująca wszędzie czerń i jasny snop surowego, białego światła pomagają widzowi skupić się na tym, co najistotniejsze: na samotnej Wędrówce przez mrok.
Pytania bez odpowiedzi
W niej właśnie wraz z Bibliotekarzem widz ociera się o Absolut. Prowadzony za rękę wartko płynącym ze sceny nurtem emocji i słów zaczyna najpierw tylko czuć, a potem rozumieć, jak bardzo dotyczy go opowiadana ze sceny historia. Bo czyż nie jest tak, że każdy z nas, w konfrontacji z tym, jak niewiele znaczy, próbuje chwytać się brzytwy? Czyż nie każdy z nas, w taki lub inny sposób, próbuje wpisać się w ideę większą od niego samego? Ideę, która wyjaśni i usprawiedliwi nie tylko jego byt, ale w ogóle… wszystko? Myśl, która zmusi nas do poszukiwań, aby w końcu, zmęczonych, skonfrontować nas z refleksją, że celem naszej wędrówki jest po prostu iść?
To przed takimi pytaniami staje w drugiej części spektaklu widz. Wartko tocząca się akcja pierwszej połowy okazuje się bowiem tylko rozgrzewką do tego, by zmierzyć się z czymś ważnym: z pytaniami o życie i śmierć, o Boga i człowieka, o czas, o nicość, o sens, o prawdę i fałsz, o mistyczne szaleństwo i miałką, wypełnioną złudzeniami „normalność”.
„Czy można uzasadnić jedno życie, próbując dowieść istnienia drugiego?” – pyta ze sceny Bibliotekarz i zostawia nas samych, byśmy mądrzejsi o jego historię spróbowali na własną rękę poszukać odpowiedzi. Dla niego jest już ona przecież zupełnie jasna.
W sposób naturalny można byłoby odczytać tak postawione pytanie, jako ateistyczny manifest o tym, że Boga w swojej słabości stworzył potrzebujący go człowiek. Jednak „W progu” w żaden sposób nie rzuca widzowi w twarz Nietzscheańskim „Bóg umarł”. Nie rzuca, bo Bibliotekarz ani przez chwilę nie wątpi – nie tyle w istnienie Boga, ile w sens samego Jego poszukiwania.
Bo właśnie te poszukiwania, wraz z ciągłymi niespodziankami, z jakimi wiąże się zdobywanie wiedzy i nowych doświadczeń, okazują się tutaj kluczowe. To one nas kształtują, hartują nasze charaktery. Czynią z nas tych, którymi tak naprawdę jesteśmy: na przykład piekielnie mądrego, szalonego Bibliotekarza.
Tête-à-tête na scenie
Bez względu na to, czy recytuje się ze sceny „Pchłę Szachrajkę”, czy monodram, który oscyluje między barwną anegdotą a filozoficznym traktatem o egzystencji człowieka, to zatrzymanie na sobie wyłącznej uwagi publiczności udaje się tylko najlepszym. Bo to przecież ogromna sztuka umieć poprowadzić swoją widownię tak, by współczucie przechodziło w pobłażliwość, a pobłażliwość ustępowała pełnej szacunku zadumie, w odpowiedniej kolejności i właściwych proporcjach. Trzeba przy tym dbać, aby z tych emocji nie narodziła się mieszanka na tyle wybuchowa, że widz w pewnym momencie stwierdzi „mam dość, więcej nie chcę!” i, nabrawszy chłodnego dystansu, odmówi dalszej współpracy. Opania doskonale jednak czuje i swojego bohatera, i swoją publiczność. Wie, kiedy budować napięcie, stając się chłodnym i niedostępnym, a kiedy mrugnąć okiem i poklepać pana w pierwszym rzędzie po łysawej czaszce – by je nieco rozładować. Aktor widzi i rozumie nastrój sali, bezbłędnie prowadząc widzów przez gęstą atmosferę „W progu” tak, jakby wycieczkę nowicjuszy prowadził przez górską przełęcz.
Jestem niezwykle zadowolona, że to Opania był drugą stroną mojego teatralnego tête-à-tête. To dzięki jego niezaprzeczalnemu talentowi, doświadczeniu i aktorskiej wirtuozerii wróciłam z tej pierwszej, teatralnej randki z poczuciem, że idealne proporcje zaserwowanego ze sceny koktajlu egzystencjalnych rozważań i absurdalnego humoru dobrze rokują i sprawiają, że to rendez-vous ma szanse przerodzić się w coś poważniejszego. W coś, co sprawi, że nawet jeśli przez życie nie będzie łatwiej iść, to na pewno iść będzie przyjemniej.
Spektakl:
„W progu, czyli tajemnica zaniechanych spodni”, reż. Bartek Konopka na podstawie sztuki „Underneath the Lintel” Glena Bergera, w przekładzie Hanny Szczerkowskiej.
Występuje: Marian Opania.
Prapremiera polska: 12 czerwca 2013 r., Teatr Ateneum w Warszawie.