Granica między sztuką a polityką nigdy nie była wyraźna. Sztuka często bywa zaangażowana: krytykuje, demaskuje, dekonstruuje, a przynajmniej stara się to czynić. Skoro więc podejmuje kwestie społeczno-polityczne i zajmuje w nich określone, chociażby krytyczne stanowisko, nie może domagać się, by na tej płaszczyźnie nie była oceniana. Do tego nie zapominajmy, że współczesna sztuka najczęściej uzależniona jest od funduszy publicznych i w związku z tym musi być podatna na motywowane ideowo, światopoglądowo czy politycznie decyzje.
Słowo wolne, słowo raniące
Na spór wokół przedstawienia zaangażowanego, takiego jak „Golgota Picnic”, warto spojrzeć w kategoriach debaty publicznej, w której wątki religijne, społeczne i artystyczne przeplatają się z politycznymi. Władze miasta, czyli politycy szczebla samorządowego, kierują się nastrojami społecznymi, które w wymiarze polityki lokalnej są przecież dużo bardziej namacalne i łatwiejsze do zdefiniowania aniżeli na szczeblu centralnym. Prezydent miasta, licząc na reelekcję w wyborach samorządowych 2014 roku, stwierdzić może, że duża część mieszkańców nie chce, by miasto dotowało imprezę obrażającą uczucia religijne i wydać decyzję o wycofaniu dotacji. Ma do tego prawo. Choć zdarzają się sytuacje niepotwierdzające tej reguły, to zysk z przeciwstawienia się własnym wyborcom musiałby przewyższyć poniesione przez polityka straty wizerunkowe. A w przypadku „Golgoty Picnic” lokalni politycy niewiele mieli wszak do stracenia.
Kariera „Golgota Picnic” w Polsce tak naprawdę dopiero się zaczyna. Wielu katolików odnosi jednak wrażenie, że w przestrzeni publicznej panuje dziś swoista moda na upokorzenie. | Marta de Zuniga
Możemy buntować się przeciwko mechanizmowi, który sprawia, że polityka przyspawana jest do tradycji i obyczaju lokalnego demosu. Pytanie tylko: czy mogłaby być przyspawana do czegoś innego? Do praw człowieka, uniwersalnej idei wolności sztuki, obiektywnej sprawiedliwości, abstrakcyjnego pluralizmu politycznego? Wartości te odgrywają ważną rolę, ale tylko w umysłach i sercach obywateli oraz polityków, którzy w swoim postępowaniu takimi wartościami zechcą się kierować. Oznacza to, że zostali do nich przekonani, dobrowolnie je uwewnętrznili. Z dojrzałością przyjęli, iż demokracja oznacza światopoglądowy pluralizm i wola większości nie powinna tłamsić potrzeb mniejszości. Jest jednak mało prawdopodobne, by nawet stojący twardo na gruncie pluralizmu przedstawiciele demosu nie protestowali i nie wywierali wpływu, gdy odniosą wrażenie, że ktoś za pieniądze podatników drwi z wartości drogich ich sercu.
Artysta i sztuka niewątpliwie potrzebują autonomii. Mimo to zwykle jednak nie dajemy przyzwolenia na sytuację, gdy autor nadużywa wolności słowa – i słowem tym rani albo obraża. Pojawia się pytanie: jak dalece artysta może być oskarżycielem, surowym dekonstruktorem i bezwzględnym krytykiem wspólnoty politycznej, której przywary w swej sztuce diagnozuje? Czy artysta powinien czuć się odpowiedzialny za wspólnotę polityczną, czy też przysługuje mu status indywidualisty-outsidera, czy posiada prawo do formułowania własnych idei, podważania cudzych, czasem nawet poczucia wyższości intelektualnej, a nawet moralnej. Czy artysta może uznać, że jest ponad obyczajem, zabobonem i domagać się, by widzowie przeglądali się w jego zwierciadle, właśnie tam dostrzegając swoje prawdziwe oblicze? Wreszcie, czy dopuszcza możliwość, że rozdrażniony widz, który uzna, że lustro to jest po prostu deformującym rzeczywistość krzywym zwierciadłem, rzuci w końcu w artystę zgniłym pomidorem? Innymi słowy: czy wolność przysługuje tylko artyście, czy również odbiorcy?
Moda na bycie upokorzonym
Zwolennicy „Golgoty” argumentują, że sztuka jest krytyką konsumpcjonizmu i przemocy charakteryzujących dzisiejszy świat, w tym również chrześcijaństwo. Nasuwa się jednak pytanie: czy nie było do przewidzenia, że frontalna i zwyczajnie mało urokliwa krytyka napotka na ścianę po stronie krytykowanej większości, która odnosi wrażenie, że jest wykpiwana za to, że jest jaka jest? Światli zwolennicy odpowiedzą na to, że chodzi przecież o „transgresję, dekonstrukcję i nowe odczytanie naszej rzeczywistości”. Hasła te – brzmiące pięknie z ust historyków sztuki – niewiele jednak mówią społeczeństwu o przekazie ideowym spektaklu.
Nie ma w Polsce „konserwatywnego zwrotu”. Raczej wiele osób oczekuje przyjaznej przestrzeni publicznej, która dopuszczając pluralizm, nie epatuje niesprawiedliwą, obraźliwą, wulgarną lub nawołującą do przemocy treścią. | Marta de Zuniga
Tym niemniej katolicy, którzy zdążyli już zapewne zauważyć, że w ich szeregach znajdują się osoby korzystające z każdej okazji do wszczęcia awantury, powinni się jednak zastanowić, czy zbiorowe zignorowanie spektaklu nie byłoby skuteczniejszą strategią ograniczenia zasięgu oddziaływania sztuki. W Poznaniu biletowane przedstawienia mogło zobaczyć ok. 400 osób. Dziś, po takiej reklamie, sztuka dopiero rozpoczyna swoją karierę w naszym kraju. Sęk w tym, iż wielu katolików odnosi wrażenie, że w przestrzeni publicznej mile widziane jest dziś manifestowanie sprzeciwu wobec upokorzeń, jakim jest się poddawanym. Przedstawiciele innych wyznań w podobnej sytuacji zapewne również zaprotestowaliby przeciwko obrazie ich uczuć. Rzeczywiście, trudno znaleźć dziś grupę społeczną, która nie czuje się pod jakimś względem dyskryminowana i nie domaga się współczucia. Mimo wszystko zachować należy proporcje i tonować reakcje. Jesteśmy w Polsce, a prawdziwe prześladowania chrześcijan mają dziś miejsce gdzie indziej, np. w Sudanie, gdzie Meriam Ibrahim, 27-letnią brzemienną chrześcijankę skazano na śmierć i chłostę za rzekomą apostazję. Po tym, jak w więzieniu w dramatycznych warunkach urodziła drugie dziecko, udało się ją ocalić tylko dzięki interwencji międzynarodowej opinii publicznej. „Golgota” z tej perspektywy jest niszową kreacją latynoamerykańskiego reżysera, która prawdopodobnie nigdzie nie zatriumfowałaby tak jak u nas.
Kuluary sfery publicznej
Pada też argument manipulacji, jakiej mieliby dopuścić się duchowni katoliccy, instrumentalnie podsycając uniesienie części katolickiego ludu. Nie da się ukryć, że tegorocznej Malcie towarzyszy zbyt dużo negatywnych emocji i rzeczywiście podczas festiwalu miały miejsce zupełnie naganne, choć nie aż tak dobitne, jak w przypadku Marszu Niepodległości, akty fizycznej i werbalnej agresji. Jednak nie istnieje prawo, na mocy którego można by zakazać instytucji życia społecznego, jaką jest Kościół, zajmowania stanowiska w sprawach, które jej dotyczą. Instytucja ta powinna unikać odezw kierowanych bezpośrednio do polityków, ewidentnych form nacisków czy gróźb. Dopóki zwraca się do swoich wiernych, porusza się na bezpiecznym gruncie – większość członków Kościoła ma przecież świadomość, że w wymiarze społecznym i politycznym działają wyłącznie na swój rachunek. Nie o cenzurę tutaj zatem chodzi, lecz o próbę obrony praw członków danej wspólnoty – cechy kluczowej tak dla sumień katolików, jak i liberalnych wolnomyślicieli.
Trudno odnieść wrażenie, że obserwujemy dziś w Polsce zmianę w kierunku konserwatyzmu w sferze publicznej. Obserwujemy raczej coraz większą świadomość mechanizmów funkcjonowania sfery publicznej, jej wpływu na nasze życie oraz powszechne oczekiwanie, by sfera ta spełniała coraz wyższe standardy. Wielu Polaków oczekuje przyjaznej i funkcjonalnej przestrzeni publicznej, która dopuszczając pluralizm, jednocześnie nie epatuje niesprawiedliwą, obraźliwą, wulgarną lub nawołującą do przemocy treścią. Coraz więcej konsumentów dostrzega wpływ kultury, w tym reklamy, na świadomość społeczną, dlatego reaguje i w swym proteście odnosi coraz bardziej znaczące sukcesy (np. w walce z seksualizacją kobiet w przestrzeni publicznej, którą prowadzi Stowarzyszenie Twoja Sprawa). W odróżnieniu od lat 90. Polacy z większą wprawą posługują się prawnymi i politycznymi instrumentami protestu i sprzeciwu wobec braku szacunku dla ich systemu wartości, estetyki czy poczucia sprawiedliwości. W rywalizacji o kształt spraw wspólnych na równych prawach obywatelskich uczestniczą katolicy. I zdaje się, że „Golgota” stanie się symbolem ich – nie da się ukryć – dość pyrrusowego zwycięstwa.