Gdyby ufać wyłącznie Twitterowi, można by dojść do wniosku, że bardziej elektryzująca od popisów krnąbrnego dziecka niemieckiego futbolu była obecność politycznej wierchuszki na trybunach dla VIP-ów. Fotografie objętego anatemą Władimira Putina z kanclerz Niemiec słusznie prowokowały publicystów i twórców memów, którzy dali popis błyskotliwej interpretacji gestów i spojrzeń obojga liderów. Ale ten finał miał przecież jeszcze jednego bohatera. Premier Węgier, Viktor Orbán, wzbudził sensację już przez sam fakt, że był – obok Angeli Merkel – jedynym przywódcą z Unii Europejskiej, który tego niedzielnego wieczoru pojawił się na Maracanie.
Co Orbán robił w Brazylii? Jako gorliwy kibic piłkarski hołduje swojemu zwyczajowi; oglądał na żywo każdy finał mundialu od 1998 roku i za każdy płacił z własnej kieszeni. | Dariusz Kałan
Ale było coś jeszcze. Zdjęcie, na którym widać, jak Putin opowiada coś Orbánowi, robiąc demoniczne oczy i zalotnie się uśmiechając, to do dziś chyba najczęściej komentowane pozasportowe wspomnienie z finału. W niektórych memach pojawiły się odniesienia do Ukrainy, o której zagarnięciu rosyjski prezydent miał rzekomo opowiadać węgierskiemu koledze, inne zaś widziały w fotografii trafną metaforę relacji Moskwy z Budapesztem. Bo trudno o zabawniejszy dowód forsowanej przez węgierską opozycję tezy o podległości Węgier niż Orbán, który siedzi niżej i musi zadzierać głowę, by usłyszeć słowa wyraźnie zrelaksowanego Putina. Co więcej, nieprzychylne wobec prawicy media z zadowoleniem odnotowały fakt, że premier zajął miejsce w jednym rzędzie z przywódcami Gabonu, Trynidadu i Tobago oraz Namibii, co – jak twierdzili złośliwi dziennikarze – miało oddawać miejsce Węgier w hierarchii państw świata.
Co Orbán robił w Brazylii? Jak się okazuje, ten gorliwy kibic piłkarski hołduje po prostu swojemu zwyczajowi; oglądał na żywo każdy finał mundialu od 1998 roku i – jak podkreśla jego kancelaria – za każdy płacił z własnej kieszeni. Naturalnie, takie wytłumaczenie nie zadowoli wielu krytyków, którzy uznają spotkanie z Putinem za nieprzypadkowe. Prawdę mówiąc, intensywność relacji obu liderów i ich krajów w ostatnich miesiącach rzeczywiście może prowokować takie skojarzenia. Przypomnijmy: w styczniu podpisano węgiersko-rosyjskie porozumienie o współpracy w zakresie pokojowego rozwoju energii atomowej. Treść umowy nie została ujawniona, ale z deklaracji sygnatariuszy wynikało, że Rosja udzieli Węgrom pożyczki w wysokości 10 mld euro na trzydzieści lat na budowę dwu nowych bloków w elektrowni atomowej w Paks. Później – co według niektórych jest pochodną tej umowy – Orbán w wielu sprawach prezentował stanowisko zadziwiająco bliskie Putinowi, wstrzemięźliwie komentując agresję Rosji na Krym, domagając się przyspieszenia budowy gazociągu South Stream i nawołując Ukrainę do przyznania autonomii węgierskiej mniejszości na Zakarpaciu.
Zbliżenie węgiersko-rosyjskie wzbudza opory lewicowej opozycji, co jest warte odnotowania wyłącznie dlatego, by podkreślić jej hipokryzję; polityka rządu Ferenca Gyurcsány’ego, który jako pierwszy w UE zaakceptował projekt South Streamu, może sugerować, że przeciwnicy Orbána zachowywaliby się podobnie, gdyby byli na jego miejscu. O wiele ciekawsze jest to, że węgierski premier stał się wyrzutem sumienia polskiej prawicy, która przez lata widziała w nim rycerza na białym koniu, mobilizującego siły narodowe przeciwko europejskiej agresji legislacyjnej i obyczajowej. Jednak to rozczarowanie nie wynika wcale z nagłej zmiany frontu przez Budapeszt, ale raczej ma swoje źródła w tym, że w dyskursie prawicowym Orbán od początku był postacią bardziej mityczną niż realną. I jak w micie – można było w nim umieścić swoje własne tęsknoty, marzenia i oczekiwania, abstrahując od brutalnej rzeczywistości. Bo ta mówiła jasno, że Węgry pod rządami Fideszu od początku będą dążyły do zbudowania specjalnego partnerstwa z Rosją. Było to oczywiste co najmniej od jesieni 2009 r., kiedy aspirujący do roli premiera Orbán pojechał do Moskwy, aby podpisać porozumienie o współpracy swojej partii z Jedną Rosją Putina.
Viktor Orbán stał się wyrzutem sumienia polskiej prawicy. Rozczarowanie nie wynika z nagłej zmiany frontu przez Budapeszt – w dyskursie prawicowym Orbán od początku był postacią bardziej mityczną niż realną. | Dariusz Kałan
Już jako szef rządu również dawał do zrozumienia, że jest zainteresowany podtrzymywaniem dialogu politycznego. Od czasu dojścia do władzy Fideszu zintensyfikowano rozmowy na najwyższym szczeblu, czego przykładem są trzy wizyty Orbána w Moskwie (w USA był tylko raz, na szczycie NATO w Chicago) oraz pierwsza od 2003 r. wizyta szefa rosyjskiego MSZ w Budapeszcie. W ramach utrzymywania dobrych kontaktów prezydent Węgier uhonorował Orderem Zasługi, czyli najwyższym odznaczeniem węgierskim, przewodniczącego zarządu Gazpromu. Z agendy zniknęły też trudne kwestie historyczne i ideologiczne. Mimo iż w ramach zmiany kontrowersyjnego nazewnictwa głównych obiektów w Budapeszcie Placowi Moskwy przywrócono historyczną nazwę Kálmána Szélla, to już znajdujący się niedaleko parlamentu Pomnik Armii Radzieckiej nie został przeniesiony do Parku Pamięci, gdzie ustawiono inne zabytki z czasów komunistycznych. Zamiast akcentować różnice, liderzy Węgier szukali punktów łączących, np. Orbán wielokrotnie deklarował szacunek dla Putina za jego troskę o społeczność chrześcijańską na świecie. Podstawowym celem Budapesztu stało się nieantagonizowanie Rosji.
Czy taka pragmatyczna polityka przynosi korzyści? Tak i nie. Inwestowanie w dialog polityczny zaowocowało choćby wzrostem węgierskiego eksportu do Rosji, który w latach 2009–2013 zwiększył się o 22 proc. Zapewne Budapeszt będzie też mógł liczyć na obniżkę cen gazu w czasie negocjacji nowej umowy, która wygasa pod koniec 2015 roku. A problemy? Coraz częściej można odnieść wrażenie, że w kluczowych kwestiach międzynarodowych Orbán mówi głosem Moskwy, a nie Unii. Postawa Węgier wobec Rosji wpisuje się w jej strategię, mającą na celu osłabianie pozycji Brukseli przez rozmowy bilateralne z krajami członkowskimi (divide et impera). To ryzykowne, ale nie chodzi tylko o – i tak już iluzoryczną – solidarność europejską, lecz przede wszystkim o same Węgry, które, zwiększając zależność polityczną i gospodarczą od Moskwy, osłabiają własną podmiotowość. Albo – używając terminologii piłkarskiej – przegrywają mecz rozgrywany do jednej bramki.