Jednym z kluczowych haseł tegorocznej edycji Nowych Horyzontów był „neomodernizm”. Dla przeciętnego widza termin ten brzmi tajemniczo i nieprzyjaźnie, lecz dla miłośników kina znających żargon akademicki, pojęcie to staje się powoli niezbędnym wytrychem. Nad opisaniem zjawiska (będącego w największym skrócie zbiorem filmów oraz twórców zapatrzonych w kino artystyczne lat 50. i 60., wybierających wolne, skupione na trwaniu tempo narracji) pracuje od kilku lat wszechstronny krakowski filmoznawca Rafał Syska. W tym roku wydał liczącą blisko 600 stron książkę „Filmowy neomodernizm”, która tak spodobała się Romanowi Gutkowi, że poświęcił jej oddzielny felieton o wymownym tytule „Neomodernizm w filmie, czyli historia naszego festiwalu”.

01 Lewiatan1

Rzeczywiście, wrocławski festiwal składa się z tzw. Gutkowych snujów (pejoratywne określenie przytaczane żartobliwie przez samego dyrektora imprezy) i alternatyw wobec tej bardzo niszowej normy. W tym roku jednak można było zauważyć pewną woltę: nawet mistrzowie kina w wolnym tempie pokazali się od innej strony. Poetyka spokojnych ujęć, milczenia i kontemplacji pojawiła się również w Polsce, gdzie estetyka nowohoryzontowa była wcześniej obca niemal wszystkim kręcącym fabuły filmowcom. W końcu nadrabiamy więc zaległości względem światowego kina.

Logika galerii handlowej

Przed omówieniem pokazywanych we Wrocławiu filmów warto podkreślić, że najbardziej profesjonalny polski festiwal filmowy uległ w ostatnich latach znaczącemu przeobrażeniu. Od kiedy Roman Gutek przejął znajdujące się przy Rynku kino Helios (teraz: Kino Nowe Horyzonty), w którym od kilku lat odbywa się festiwal – składający się z dziewięciu sal multipleks został podporządkowany idei stworzenia imprezy marzeń. Na ponad tydzień w lipcu działające przez cały rok kino zamienia się w miasteczko festiwalowe. Po wejściu do budynku zanurzamy się w przestrzeni właściwie samowystarczalnej: wewnątrz odbywają się wszystkie projekcje, można znaleźć księgarnię i czytelnię, biuro festiwalowe i prasowe, wypić piwo bądź drinka, skorzystać z Internetu i przekąsić lunch. Nowohoryzontowy klub Arsenał, do którego część widzów udaje się wieczorem, znajduje się około 300 metrów od kina. Wszystkie przyjemności zlokalizowano więc w jednym miejscu.

02 Zimowy sen

Wcześniej było zupełnie inaczej, a ambitny widz musiał krążyć po mieście, jeśli chciał odebrać karnet w Teatrze Lalek, iść na pokaz do Heliosa, a potem obejrzeć jeden z filmów w Multikinie. Gutek, inwestujący we Wrocławiu dużo pieniędzy, energii i talentu, skoncentrował Nowe Horyzonty w postać pojedynczego multipleksu. Obcowanie z filmami jest więc z jednej strony niezwykle wygodne, jednak z drugiej – zaczyna niebezpiecznie przypominać logikę galerii handlowej: można się zatracić w festiwalowym szale i po wejściu do kina w południe wyjść z niego dopiero po północy – tracąc w ten sposób cenny kontakt z samym miastem. Spędzając cały dzień w multipleksie, trzeba tylko pilnować godzin seansów, bo spóźnialscy nie są wpuszczani. Potem wystarczy usiąść w fotelu i zanurzyć się w filmie. Na dwie, trzy, cztery… albo pięć godzin.

Ukłony w kierunku Zachodu

Wypracowywanie w sobie perwersyjnej radości z długich filmów to właśnie jedno z pilniejszych zadań festiwalowego widza. Andriej Zwiagincew z przywiezionym z Cannes 140-minutowym „Lewiatanem” należy jedynie do średniodystancowców. Ten wyjątkowy reżyser współczesnego kina rosyjskiego debiutował pamiętnym „Powrotem” z 2003 r., mającym w sobie wiele cech kina neomodernistycznego (od inspiracji twórczością jego rodaka Andrieja Tarkowskiego po nieśpieszne panoramy rosyjskich krajobrazów i oszczędne dialogi). „Lewiatan” operuje zupełnie innym językiem. Poza kunsztowną ekspozycją, wprowadzającą nas w na poły nędzny, na poły zgrzebny krajobraz prowincjonalnej Rosji, akcja toczy się w sposób bardziej konwencjonalny.

03 Nie jestem nim

Początkowo na pierwszym planie dominuje intryga biurokratyczna: mer miasteczka chce odebrać mieszkającemu z żoną i dzieckiem Koli ziemię, na której stoi jego dom. Z pomocą przyjeżdża brat, prawnik z Moskwy, który wytacza prezydentowi bój na paragrafy i teczkę ze wstydliwymi informacjami o jego przeszłości. „Lewiatan” stanowi bez wątpienia bezlitosny (i dla widzów z Europy Środkowej, znających podobne doświadczenia sprzed 1989 r., dowcipny) komentarz do degenerujących państwowe struktury rządów Putina. W drugiej połowie filmu Zwiagincew porzuca jednak wątek polityczny, aby skupić się na temacie zdrady.

Niewierność małżeńska pokazana jest w sposób tak niezdarny i bez przekonującego przygotowania, że stanowi to tylko pieczątkę potwierdzającą prawdę o „Lewiatanie”: jest to film fascynujący, ale mocno popękany. Krytycy Zwiagincewa skupiają się na rzekomej skłonności reżysera do epatowania symboliką, tymczasem jego nowe dzieło ogląda się znakomicie bez większej refleksji nad tym wymiarem opowieści – choć, oczywiście, szkielet wieloryba w zamierzeniu odsyła do pewnych znaczeń. Bardziej zastanawiają wybory stylistyczne Zwiagincewa, świadczące o ciągłej metamorfozie jego sposobu opowiadania. W jednej z pierwszych scen mąż mówi żonie: „Kocham cię”, ona odpowiada: „Wiem”. W tym samym ujęciu całują się, kamera wykonuje hollywoodzki niemal najazd na ich twarze, a w tle widnieje zamazana sylwetka przybyłego z Moskwy brata-prawnika. Smutna w istocie odpowiedź żony, w połączeniu z jednoznaczną pracą kamery, zapalają lampkę w głowie widza i ograniczają wrażenie późniejszego zaskoczenia. Trudno powiedzieć, dlaczego Zwiagincew zdecydował się na wysłanie tak bezpośrednich sygnałów: obawiał się, że przy pewnej dozie niedopowiedzenia relacje między bohaterami staną się zbyt mętne?

Wypracowywanie w sobie perwersyjnej radości z długich filmów to właśnie jedno z pilniejszych zadań festiwalowego widza. | Sebastian Smoliński

Opisany powyżej fragment to drobny szczegół, ale świadczy być może o tym, że Zwiagincew ma coraz większą potrzebę bycia twórcą w pełni zrozumiałym oraz docenionym przez zachodniego odbiorcę. Czyni więc w jego kierunku przynajmniej dwa ukłony. Po pierwsze, włącza do swojego filmu, tylko na początku i na końcu, muzykę Philipa Glassa – klasyka minimalizmu, który jest zarazem jednym z najbardziej zużytych kompozytorów muzyki filmowej. Po drugie, sama metafora „Lewiatana” nawiązuje, poza kontekstami biblijnymi, do rozprawy Thomasa Hobbesa, która w prasie anglojęzycznej stanowi ulubiony punkt odniesienia w analizach politycznych.

[yt]xwbzw-rg2ho[/yt]

Zgubiona poezja i remiks „Zawrotu głowy”

Innym mistrzem sprawiającym zawód – niestety w stopniu dużo większym – jest Nuri Bilge Ceylan, którego „Zimowy sen” pokazany był jako jeden z filmów otwarcia. Nowe Horyzonty to festiwal wyczulony na punkcie błyskotliwości i wyjątkowości filmowej formy. Pod tym względem Ceylan, nagrodzony za swój trwający blisko 200 minut film Złotą Palmą, cofnął się w stosunku do swoich poprzednich dzieł o kilka kroków. Jeśli dla kogoś jednym z największych odkryć 2011 r. było „Pewnego razu w Anatolii”, nasycone tajemniczą poezją w skali rzadko spotykanej w kinie, to „Zimowy sen” będzie dla niego powrotem do kiepskiej prozy – obszernej i pełnej banalnych dialogów. Solidna konstrukcja, na którą składają się wielostronicowe rozmowy kilku bohaterów, może zmylić i stworzyć fałszywe wrażenie głębi: w filmie pada tak dużo zdań, że niektóre z nich po prostu muszą nam dać do myślenia. Ceylan odchodzi w ten sposób od jednego z najważniejszych wyróżników neomodernizmu: unikania dialogów. Z premedytacją zapisał w scenariuszu wystudiowane frazy, które na ekranie nie ożywają ani na chwilę.

Wizjonerstwo „Anatolii” ustąpiło miejsca przeciętnie napisanym sekwencjom studiowania ludzkich słabostek. Sfotografowano je tak płasko, że aż smutno się na nie patrzy: gdzie podział się twórca, który potrafił wywołać dreszcz na plecach długim ujęciem samochodu jadącego między wzgórzami w oddali, pchającego przed siebie po zmroku snop światła? Jedna scena roznoszenia herbaty przez młodą kobietę w „Anatolii”, punktowana epifaniami pojawiającymi się na jej widok na twarzach znużonych policjantów, warta jest więcej niż cała pożółkła makulatura, która posłużyła za bazę „Zimowego snu”. Gwoździem do trumny, podobnie jak w przypadku „Lewiatana”, jest wykorzystana muzyka, czyli jedna z ostatnich sonat fortepianowych Franza Schuberta (D. 959, znana z „Na los szczęścia, Baltazarze!” Bressona). Zaprawdę, przejmujące akordy wiedeńczyka brzmią pośród tureckich wnętrz i krajobrazów niczym mazurki Chopina grane w co drugim amerykańskim filmie, kiedy tylko pojawia się postać pianisty. Jak na ironię, „Zimowy sen” jest zaprzeczeniem typu kina, który od lat promują organizatorzy Nowych Horyzontów.

[yt]B1pu28BBntI[/yt]

Świetnym tureckim filmem, który nie zyskał takiego rozgłosu jak moloch Ceylana, okazał się „Nie jestem nim” Tayfuna Pirselimoğlu – od obyczajowej historyjki szybujący w kierunku być może najbardziej zwariowanego remiksu „Zawrotu głowy” Hitchcocka, jaki zna światowe kino. Żmudna codzienność pięćdziesięciokilkuletniego Nihata, pracownika kantyny pod Stambułem, zmienia się nieoczekiwanie, kiedy wiąże się on z kobietą, której odsiadujący wyrok w więzieniu mąż, wygląda niczym jego sobowtór. Nihat stopniowo przybiera wyrywającą go z rutyny tożsamość przestępcy, a kiedy z jego życia znika poznana kobieta, odnajduje przypadkiem jej wulgarną kopię w postaci przypadkowej prostytutki. Podwójne zapętlenie oraz wyborna gra podobieństwem i różnicą sprawiają, że Pirselimoğlu udaje się to, na czym poległ Brian De Palma w „Obsesji” z 1976 r.: trawestacja kluczowych elementów arcydzieła Hitchcocka w sposób frapujący, a nie mimowolnie parodystyczny.

[yt]qF1oFEYJ6zc[/yt]

Polskie drogi

W sytuacji, kiedy najważniejsi twórcy kojarzeni z neomodernizmem zrzucają stylistyczny kokon i modyfikują własny temperament (jak Bruno Dumont, którego mini-serial „Mały Quinquin” można określić jako makabryczną farsę kryminalną obnażającą rasistowsko-homofobiczny charakter francuskiej prowincji), w Polsce pojawiają się pierwsze jaskółki adaptujące na nasz grunt poetykę slow cinema. W tym roku do Międzynarodowego Konkursu Nowe Horyzonty dostały się aż trzy polskie filmy: „Jak całkowicie zniknąć” Przemysława Wojcieszka, „Huba” Anki i Wilhelma Sasnalów oraz „Wołanie” Marcina Dudziaka. O ile „Huba” razi koniunkturalizmem i paternalistycznym podejściem twórców – podobnie jak w swoich poprzednich filmach i tym razem niedostrzegających w bohaterach pełnokrwistych ludzi, a tylko (w tym przypadku) oszukane przez transformację i zdeformowane poprzemysłowym syfem ludzkie mięso – to „Wołanie” niesie w sobie duży ładunek wrażliwości i każe oczekiwać od kolejnych filmów Dudziaka tylko najlepszego.

04 Maly Quinquin

Pretensjonalnie zatytułowane – jest ono soczystym „Gutkowym snujem”. Ojciec zabiera syna na wycieczkę w Bieszczady, dwójka płynie pontonem w dół rzeki. Na przestrzeni 75 minut nie dowiemy się o ich relacji zbyt wiele. Musimy szukać informacji w spojrzeniach i oddechach, a przede wszystkim w krajobrazie, którego bohaterowie są tylko jednym z elementów. Niekiedy przykuwają uwagę słabiej niż rosnące wokół nich drzewa. Często patrzymy na nich z dystansu. Bujna roślinność – w oku operatora Tomasza Woźniczki – wydaje się bardziej tropikalna niż polska. Mimo tych zabiegów, nie brak jednak widzowi punktu zaczepienia, ponieważ Dudziak zrobił przede wszystkim film o bardzo szczególnym stanie ducha, jaki rodzi się w zaniedbanym, wyczekującym kontaktu z ojcem dziecku. Twarz grającego je Witka Korysa oddaje mieszaninę tęsknoty i samotności, potrzebę dotyku i uwagi, a wszystko to uchwycone zostaje w przestrzeni dzikiej i po freudowsku niesamowitej: niby znamy nasze rodzime krajobrazy, ale jeszcze nigdy nie zostały one ukazane w taki sposób.

Polski neomodernizm ma więc już zdolnego przedstawiciela w osobie Marcina Dudziaka, choć jego film jest tak prosty, iż z powodzeniem można by argumentować, że stanowi zbiór wytartych klisz stosowanych przez twórców kina w wolnym tempie (dwóch facetów nic nie mówi, nic się nie dzieje, kamera rusza się jak ślimak, płyną i płyną itd.). Jeśli Nowe Horyzonty i wsparcie Romana Gutka dla neomodernizmu mogą dać nam jedną lekcję, niech będą to ćwiczenia z indywidualnego odbioru filmów. Zadajmy sobie pytanie, jakie kino sprawia nam przyjemność, a jakie męczy – dlaczego tak się dzieje oraz czy dzięki wrocławskiej art-house’owej atmosferze nasze gusta mogą ulec zmianie.

 

Wydarzenie:

14. Międzynarodowy Festiwal Filmowy T-Mobile Nowe Horyzonty
Wrocław, 24 lipca – 3 sierpnia 2014