Dotychczas najwięcej zgonów osób zarażonych wirusem ebola odnotowano w 1976 r. Wtedy śmierć poniosło ok. 300 mieszkańców północnego Zairu (dziś – Demokratyczna Republika Kongo). Od tamtego czasu do 2014 r. wirus zabił ok. 1,5 tys. osób. Natomiast od lutego tego roku zmarło ok. tysiąca Afrykanów. Leku i szczepionki na ebolę jeszcze nie wynaleziono.
W przeciągu ostatnich czterech dekad ogniska choroby występowały głównie w centralnej i wschodniej częściach kontynentu, na terenach niedostępnych i słabo zaludnionych – w Ugandzie, Kongo, Sudanie (dziś – Sudanie Południowym), a także w Gabonie. Obecnie wirus zaatakował obszary w o wiele większym stopniu zurbanizowane, z silniejszymi tradycjami migracyjnymi. Różne czynniki – takie jak transnarodowy i transetniczny charakter ognisk choroby, nieszczelne granice, gęstość zaludnienia, duża mobilność populacji, a także fatalna jakość niedoinwestowanej lokalnej służby zdrowia – utrudniają walkę z wirusem. Niebagatelną rolę odgrywają zwyczaje kulturowe i stereotypy, głęboko zakorzenione w zachodnioafrykańskich społeczeństwach.
O pojedynczych przypadkach zachorowań alarmują media Nigerii, Senegalu czy Mali, często jednak doniesienia te nie znajdują potwierdzenia. Świadczą za to wymownie o lęku przed pandemią kontynentalną, a nawet globalną. Póki co epidemia ogranicza się do trzech państw położonych nad Zatoką Gwinejską – Gwinei, Liberii i Sierra Leone.
Żaden z krajów dotkniętych przez ebolę nie potrafił dotychczas wprowadzić efektywnych narzędzi zarządzania kryzysowego. Zmagania z epidemią podejmowane są w sposób chaotyczny. Brakuje koordynacji na szczeblach lokalnym i rządowym. Odnieść można wrażenie, że politycy afrykańscy cały obowiązek pokonania eboli przerzucili na społeczność międzynarodową, która wsparła Liberię, Sierra Leone i Gwineę kwotą blisko miliarda dolarów.
Zachodnich lekarzy początkowo atakowano, zarzucając im sprawstwo kryzysu. Autochtoni nie mogli uwierzyć, że przyczyną kolejnych zakażeń mogą być ich zwyczaje kulturowe czy dieta. | Błażej Popławski
W Sierra Leone przed tygodniem ogłoszono wprowadzenie stanu wyjątkowego. Przed wejściami do budynków użyteczności publicznej i banków ustawiono prowizoryczne punkty sanitarne. Strażnicy nie wpuszczają do środka bez uprzedniego umycia rąk. Zakazana jest sprzedaż tzw. bush meat – to nietoperze i małpy stanowią prawdopodobne źródło pierwszych zakażeń. Na ulicach miast Monrowia, Konakry i Freetown coraz więcej osób nosi maseczki i rękawiczki. Towary te trudno dostać w stołecznych sklepach. Życie w metropoliach jednak nie zamarło, działa komunikacja miejska, większość marketów jest otwarta.
We wszystkich trzech krajach utworzono specjalne komitety kryzysowe. Politycy apelują o pozostanie w domach. Zajęcia w szkołach i wykłady uniwersyteckie zostały odwołane, zakazano zgromadzeń publicznych. Znaczną część urzędników publicznych skierowano na przymusowe urlopy. Początkowo do wiosek wewnątrz kraju wysyłano wolontariuszy, którzy mieli uświadamiać lokalną ludność, czym jest ebola. Obecnie jednak praktyki te zostały ograniczone, zrozumiawszy, że mogą sprzyjać rozprzestrzenianiu się wirusa.
Szpitale są przepełnione. Brakuje sal i sprzętu medycznego, a personel jest przeciążony pracą – w Sierra Leone doszło już do strajków pielęgniarek, które żądają podwyżek i zapłaty za nadgodziny. Do centrów medycznych w interiorze skierowano także oddziały wojska – mają uspokoić sytuację, a zwłaszcza chronić zagranicznych lekarzy, wobec których już kilkukrotnie dochodziło do aktów przemocy. Zachodnich specjalistów, przysłanych nad Zatokę Gwinejską by przeciwdziałać rozprzestrzenianiu wirusa, atakowano, zarzucając im sprawstwo kryzysu. Przed pojawieniem się epidemiologów wielu Afrykanów nie miało bowiem kontaktu z nowoczesnymi technikami medycznymi. Nie widziało specjalnych skafandrów czy przenośnych izolatek. Co więcej, wielu z nich nie korzystało nigdy z opieki szpitalnej i nie ufa zachodniej medycynie. Tłumaczy to strach i zachowania agresywne, liczne przypadki porwań chorych z klinik i przywożenia ich z powrotem do wiosek.
Na liberyjskich dyskotekach często grany jest utwór „Ebola in Town”, którego słowa uczą, jak uniknąć zakażenia wirusem. Przykładów różnego rodzaju kampanii uświadamiających można znaleźć coraz więcej w całej Afryce. | Błażej Popławski
Jak przeciwdziałać epidemii w sytuacji, gdy większość mieszkańców Afryki Zachodniej przed 2014 r. nie wiedziała, czym jest wirus ebola i jak można się nim zarazić? A władze państwowe tych informacji nie dostarczały. W dodatku przez długie tygodnie nie upubliczniono doniesień o pierwszych zakażeniach wirusem, co mogłoby znacznie zredukować skalę dzisiejszego zagrożenia.
Dziś artykuły o eboli wypełniają prasę afrykańską. W mediach społecznościowych tworzone są coraz to nowe inicjatywy pod hasłem „Kick Ebola Out”. Strona internetowa Ambasady USA w Liberii jest oblężona przez internautów szukających na niej wiarygodnych informacji, jak zmniejszać ryzyko zachorowania. Na dyskotekach w Monrowii często grany jest utwór „Ebola in Town”, którego tekst poucza, jak uniknąć zakażenia wirusem. Przykładów różnego rodzaju kampanii uświadamiających można znaleźć coraz więcej w całej Afryce.
W sytuacji gdy choroby nie da się wyleczyć, priorytetem władz pozostaje rozszerzanie stref kwarantanny i kuracja czysto objawowa. Urzędnicy proszą mieszkańców o zgłaszanie każdych nowych przypadków zachorowań, o izolację chorych i nieuczestniczenie w obrzędach pogrzebowych. W Liberii i Sierra Leone nieprzestrzeganie tych zasad zostało spenalizowane.
Apele władz nie zyskały początkowo posłuchu. O łamaniu zaleceń decydowały uwarunkowania kulturowe – przekonanie, że chorych, a także i zmarłych nie można zostawić samym sobie. Solidarność ta, stanowiąca skądinąd piękny dowód trwałości więzi społecznych we wspólnotach afrykańskich, stała się jednym z głównych powodów rozprzestrzeniania się epidemii – nowej fali zachorowań w maju i czerwcu. Niestety aby kolejne osoby nie były zarażane, konieczne są akceptacja samotnej śmierci osób chorych, przyzwolenie na palenie ciał, naruszenie zwyczajów i tabu kulturowych. Liberyjski wiceminister zdrowia Bernice Dahn podczas jednej z konferencji prasowych powiedział dziennikarzom, że Afrykańczycy chorują, bo nie wierzą, iż „choroba w ogóle istnieje”. A tylko zmiana kulturowych przesądów i obyczajów może to odmienić.