Jak na razie duże partie polityczne, szczodrze finansowane z budżetu centralnego, nie biorą chyba ruchów miejskich poważnie. Trudno się im dziwić, bo w rozgrywce na billboardy i czarowanie znudzonego wyborcy – a tak wygląda dziś polityka – miejscy aktywiści istotnie nie mają wielkich szans. Niemniej aktywności grup obywatelskich nie wolno lekceważyć, a co więcej – winno się ją ze wszystkich sił wspierać. Z dwóch co najmniej powodów.
Po pierwsze, nowe głosy w polityce zawsze dają nadzieję na pobudzenie polityków głównego nurtu, którzy muszą w końcu zacząć reagować na sąd opinii publicznej (np. dzięki lobbingowi aktywistów możemy przynajmniej częściowo decydować o budżecie miejskim). Po drugie, działalność ruchów miejskich i w ogóle ruchów na rzecz lepszej polityki to interes nas wszystkich, bo wzmacnia wymiar kontrolny polityki i może inspirować nowe rozwiązania. Poza tym nigdy nie dość przypominać, że żywa demokracja potrzebuje aktywnej klasy średniej, zwłaszcza wtedy, gdy ta zaczyna rozumieć, że nie da się żyć w komforcie bez zaangażowania w politykę i myślenia także o jakimś dobru wspólnym.
Jak na razie duże partie polityczne, szczodrze finansowane z budżetu centralnego, nie biorą chyba ruchów miejskich poważnie. Ale aktywności grup obywatelskich nie wolno lekceważyć. Winno się ją ze wszystkich sił wspierać. | Adam Puchejda
Czym innym jednak jest dyskusja, kontrola i apelowanie o zmianę polityki, a czym innym – wygrywanie wyborów i zyskiwanie realnego wpływu na działalność konkretnych miejskich instytucji. W tym sensie decyzja poszczególnych miejskich aktywistów, np. Joanny Erbel w Warszawie czy Tomasza Leśniaka w Krakowie, by wziąć udział w wyborach na prezydentów miast może budzić zaskoczenie i skłania do postawienia kilku pytań.
Przede wszystkim, czy ruchy miejskie rzeczywiście chcą wygrać wybory, czy też traktują swój udział w zbliżającej się kampanii samorządowej zaledwie jako możliwość zaprezentowania swoich postulatów? Jeśli myślą serio o zwycięstwie – w tych lub kolejnych wyborach – muszą udowodnić, że są w stanie zawalczyć o coś więcej niż tylko ścieżki rowerowe i tanie bilety komunikacji miejskiej. Innymi słowy, muszą zacząć myśleć o zdobywaniu głosów większości. Jeśli zaś udział w wyborach traktują jedynie jako element wpływu opinii publicznej na politykę miejską, muszą wyraźnie określić, co jest ich celem i jak zamierzają ten cel zrealizować. W krótkiej perspektywie ambicją miejskich aktywistów mogłoby się stać – dla przykładu – stworzenie instytucji projektującej innowacyjną miejską politykę, która pomysły dobrych reform przekładałaby na odpowiednie akty prawne.
Niemniej bez względu na to, czy aktywiści miejscy rzeczywiście chcieliby wygrać wybory, czy tylko zaznaczyć swój udział w procesie politycznym, mają dziś potężny problem ze sformułowaniem realistycznego programu. Przedszkola i wsparcie niewielkich inicjatyw kulturalnych czy pomoc seniorom i wiele innych drobnych udogodnień to z pewnością sprawy istotne dla mieszkańców, nie mające jednak wielkiego wpływu na długofalową politykę miejską, związaną na przykład z rozwojem infrastruktury, walką z zadłużeniem czy inwestycjami w innowacje. Może nieco zaskakiwać, że ruch Kraków Przeciw Igrzyskom, który walnie przyczynił się do zablokowania organizacji olimpiady w Krakowie i krytykował wydawanie setek milionów złotych na budowę stadionów, nie postuluje, by miasto, zamiast inwestować w piłkę nożną, wsparło projekt podobny choćby do krakowskiego synchrotronu (finansowanego z funduszy UE) lub inne przedsięwzięcie, mające znaczenie dla rzeczywistego rozwoju miasta. Zaś w swoim słusznym skądinąd postulacie ograniczenia ruchu samochodowego w Krakowie i zwiększenia liczby dróg rowerowych krakowscy aktywiści nie mówią nic o dokończeniu budowy obwodnicy miasta, jakby wierzyli, że samochody same znikną, a mieszkańcy wielu podkrakowskich miejscowości z przyjemnością przesiądą się do zatłoczonych busów.
Jeśli miejscy aktywiści myślą serio o zwycięstwie wyborczym, muszą udowodnić, że są w stanie zawalczyć o coś więcej niż tylko ścieżki rowerowe i tanie bilety komunikacji miejskiej. Muszą zacząć myśleć o zdobywaniu głosów większości. | Adam Puchejda
Nie chcę przez to jednak powiedzieć, że programy ruchów miejskich to zbiór drobnych życzeń, bo zarówno w Krakowie, jak i w Warszawie, aktywiści popierają na przykład niezwykle istotny postulat budowy mieszkań komunalnych. Niemniej trudno nie odnieść wrażenia, że niektóre z ich propozycji pozbawione są twardego odniesienia do finansowych i inwestycyjnych priorytetów miasta i szerzej – całego samorządu.
Poza tym aktywiści miejscy mają jeszcze jeden problem – jak przetrwać bez uzawodowienia swojej działalności? Na razie opierają się na gniewie – własnym i wielu obywateli, zniesmaczonych niektórymi działaniami polityków, np. dość aroganckim zachowaniem miejskich urzędników dążących do organizacji olimpiady w Krakowie. Czy starczy im jednak samozaparcia i zwyczajnie pieniędzy na przeżycie? Dziś polityka – jak każda zresztą działalność – wymaga pieniędzy i nakładów.
Paradoksalnie, zagrożeniem dla nowych miejskich polityków może być też to, że dotychczasowi aktywiści staną się zwykłymi urzędnikami, którzy zamiast zmienić styl i zasady dotychczasowej działalności politycznej i zarządzania miastem, po przekroczeniu progu władzy wpiszą się w jej logikę. Samo w sobie może nie byłoby to jeszcze godne potępienia. Tyle że w całej tej zmianie nie chodzi przecież o to, by do władzy dopuścić tych, którzy mają dobre intencje, choć brak im czasem wyobraźni. Ale nie chcę przesądzać, bo kto wie, może ruchy miejskie mimo wszystko staną się jaskółką jakiejś nowej polityki? Ich oferty nie traktowałbym jednak w kategoriach obietnic, zwłaszcza, że objawy pewnego zagubienia i braku wiary ze strony niektórych aktywistów zaczynają być już dostrzegalne. Jeden z nich, zapytany przeze mnie o szanse reform i pojawienie się masy krytycznie myślących obywateli, był zaskakująco niepewny swego. To nie wróży, że do zmiany w polityce rzeczywiście dojdzie. Nawet jeśli jest potrzebna.