W ostatnim numerze „Do Rzeczy” (nr 33, 11-17 sierpnia 2014 r.) ukazał się artykuł Bronisława Wildsteina pt. „Przeciw terrorowi poprawności”, w którym autor postanowił rozprawić się z funkcjonującą w Polsce homoseksualną propagandą. Wildstein zaznacza, że nie sprzeciwia się prywatnie praktykowanym „relacjom homoseksualnym”, lecz tylko „kolejnym kulturowo-prawnym roszczeniom środowiska gejowskiego”, takim jak postulat legalizacji małżeństw homoseksualnych. Uważa on, że utożsamienie stosunku do owych relacji oraz wysuwanych w związku z nimi publicznych roszczeń to manipulacja dokonywania przez „rzeczników dominującej ideologii”. Chwilę później twierdzi jednak, że ci sami ideolodzy podstępnie narzucają swoją wolę większości – i to w dodatku nieskutecznie. Po pierwsze, jest zatem co najmniej wątpliwe, kto rzeczywiście dominuje. Po drugie zaś, trudno powiedzieć, czy te dwie sprawy rzeczywiście da się rozdzielić. Wątpliwe jednak, aby udało się to akurat Wildsteinowi. Mówi bowiem wprost, że zachowania homoseksualne są od heteroseksualnych po prostu gorsze. Nic więc dziwnego, że nie jest zachwycony równościowymi postulatami.
Jak na warunki terroru poprawności, Wildstein poczyna sobie zatem całkiem nieźle. Zamiast jednak tracić siły na oburzanie się różnymi tezami publicysty „Do Rzeczy”, chciałbym sprawdzić, jak silne są formułowane przez niego argumenty.
Dzieci, czyli miłość nie wszystko przetrzyma
Przede wszystkim, zdaniem Wildsteina, wpisanie relacji heteroseksualnej w instytucję rodziny cywilizuje seks i pozwala zapewnić ludziom stabilne więzi. Małżeństwo ma zasadniczo polegać na „podporządkowaniu popędów normom społecznym”. Związek homoseksualny jest zaś „efektem czystej namiętności”, a jako bezpłodny – jest nietrwały. Zaskakuje nie tylko fakt, że Wildstein najwyraźniej uważa wszystkie osoby żyjące w homoseksualnych związkach za bezpłodne, lecz także łatwość, z jaką etykietuje całe grupy przy użyciu jednej, prostej kategorii. Jeżeli jednak uważa, że małżeństwo może się ostać tylko dzięki dzieciom (wizja dość pesymistyczna), a wzajemna miłość jest wobec tego w heteroseksualnym małżeństwie – sama w sobie – na dłuższą metę niewiele warta, to powinien raczej promować adopcję dzieci przez pary homoseksualne. Oderwanie Wildsteina od indywidualnych ludzkich losów jest też ilustrowane faktem, że mówi on raczej o zagadkowej nowo konstruowanej „normie homoseksualizmu” niż o związkach homoseksualnych. Z tego względu jest jednak zupełnie niejasne, w jaki sposób Wildstein potrafi wiązać wizję takich związków, jako z definicji opartych na namiętności, licznych i krótkotrwałych, z podnoszeniem postulatu legalizacji małżeństw par homoseksualnych.
Być może dlatego publicysta „Do Rzeczy” jest gotów przełknąć nawet i owo zakładane upodobanie do namiętności. Pyta za to, po co byłaby wówczas potrzebna homoseksualistom instytucja małżeństwa. Najwyraźniej nie zauważa, że różni ludzie mogą prowadzić różny tryb życia oraz że także nie wszyscy heteroseksualiści biorą śluby – a przecież nie chce ich do tego zmuszać. Nie zamierza też zakazywać rozwodów.
Przywilej, czyli małżeństwa nienaturalnie naturalne
Mimo to, odmienne traktowanie mógłby teoretycznie uzasadniać fakt, iż – jak sądzi Wildstein – małżeństwa heteroseksualne są naturalne. Taki argument można by łatwo zbyć, stwierdzając, że jest zupełnie niejasne, co w istocie jest naturalne (czy noszenie garnituru jest naturalne?), a każdy, kto traktuje „naturalność” jako normę, powinien odmawiać choćby latania samolotem, ponieważ człowiek nie ma skrzydeł. Wildstein prowadzi jednak swoją argumentację uważnie. Za dobrze zna współczesną filozofię, aby lekką ręką odwoływać się do wymogów natury czy prawa naturalnego. Wnikliwie odnotowuje, że o naturalności można mówić jedynie z punktu widzenia pewnej uprzednio przyjętej normy – w tym wypadku, jak zaznacza, normy heteroseksualnego małżeństwa nastawionego na prokreację. Owa norma nie konstytuuje prawa, które podlegałoby wymogom równości, lecz nadaje heteroseksualistom przywilej związany zarówno z historyczno-społeczną tradycją, jak i z biologiczną możliwością posiadania dzieci. Norma ta w tekście Wildsteina jest ostatecznie uzasadniona celem przetrwania ludzkości jako gatunku.
Tak ustalony cel nie przemawia jednak w żaden sposób przeciwko małżeństwom homoseksualnym. Jeżeli nie będą miały one własnych dzieci, tak czy inaczej, to ich legalizacja nie wpłynie w żaden sposób na przetrwanie gatunku. Mogłoby się tak stać jedynie w wypadku przekabacenia większości osób heteroseksualnych na stronę homoseksualizmu. Wątpię jednak, by Wildstein był tak ekstrawagancki jak rzecznik kurii warszawsko-praskiej i wierzył, iż jest to możliwe. A skoro tak, to trzeba przyjrzeć się uważniej kwestiom społecznym.
Dobro, czyli jak żyć?
Wildstein zarzuca zwolennikom równouprawnienia (czy równych przywilejów) homoseksualistów, że tak naprawdę chodzi im o rozbicie tradycyjnego modelu rodziny, a ostatecznie rzecz biorąc, tylko o władzę.
Co do pierwszej z tych spraw, to trudno powiedzieć, po co ktoś miałby chcieć rozbijać tradycyjny model rodziny – choćby dlatego, że nie wiadomo nawet do końca, czym on jest. Czy ma się tu na myśli rodzinę, w której mąż z żoną równo dzielą obowiązki i wspólnie wychowują dzieci – czy może taki, w którym pijący mąż na zasiłku bije pozostałych domowników, a pokorna żona dorabia tu i tam i samodzielnie zajmuje się dziećmi? I czy obie te formy są równie wartościowe i równie tradycyjne? A są to jedynie dwa arbitralnie dobrane przykłady z wielu możliwych. Póki co, to Wildstein zajmuje się rozbijaniem związków homoseksualnych – skoro związek łatwiej utrzymać w małżeństwie i to posiadającym dzieci. W postulatach równouprawnienia chodzi zaś raczej o to, by każdy mógł żyć zgodnie z własnym ideałem dobrego życia i by częścią tak prowadzonego życia nie było krzywdzenie innych ludzi.
Przemoc, czyli powrót komunistów
Jeżeli zaś chodzi o kwestię drugą, to zamiast przypisywać akurat zwolennikom równouprawnienia czystą chęć dążenia do władzy, sprawę można postawić inaczej. To raczej niezgoda na równouprawnienie stanowi wyraz władzy większości nad jednostką w najczystszej postaci. Jednym z zadań liberalnej demokracji jest zaś to, by ową słabszą jednostkę chronić. Nie wydaje się, by był to cel tożsamy z nieco groteskową wizją „pełzającej rewolucji, która ma przetworzyć zasadniczo ludzki świat w myśl najgłębszych komunistycznych idei”, czego dopatruje się publicysta „Do Rzeczy”. W końcu więc, o co innego niż o władzę ostatecznie chodzi Wildsteinowi, skoro rezygnuje z nieweryfikowalnych tez metafizycznych, a jego sprzeciw wobec „propagandy homoseksualnej” nie opiera się pozostałym kontrargumentom?
W dodatku, Wildstein nie wyciąga ze swoich własnych spostrzeżeń istotnego wniosku. Otóż skoro zwolennicy legalizacji małżeństw homoseksualnych dążą do przekonania społeczeństwa do legalizacji takiego rozwiązania – wszystko jedno czy poprzez argumentację, czy manifestacje – to nie pozostają głusi na lokalne warunki i tradycje. Nie dążą więc do narzucenia nowego stanu siłą, lecz do pokazania, dlaczego uważają zmianę społeczną za istotną, a zarazem dlaczego jest ona ważna dla nich samych. Wydaje się to czymś więcej niż Wildsteinowską „propagandą pederastii”, czymkolwiek miałaby ona być.
Tradycja, czyli nieznośna władza tworzenia
Sprzeciw Wildsteina wobec postulatów społecznej zmiany – które widzi on jako „przemoc symboliczną” i „pranie mózgów Polaków” – jest nie do obrony. Jeżeli poważnie brać argument, iż nie powinno się nawet do zmiany przekonywać, ponieważ niszczy ona zastane obyczaje i wiąże się z kulturową przemocą, to nigdy nie zniesiono by niewolnictwa czy nie przyznano kobietom praw wyborczych. Tradycja jest czymś, co jesteśmy zobowiązani rozumnie współkształtować. Żadna tradycja nie posiada prawa do nienaruszalności wbrew wszystkiemu, co mogłoby przemawiać przeciwko niej. Istniejących zwyczajów nie da się zamknąć w przezroczystej szkatułce, w której można je tylko oglądać, lecz nigdy ulepszyć. Można zresztą podejrzewać, że taka sztucznie zakonserwowana tradycja z czasem przymiera i przemienia się w pusty rytuał.
Szkatułki mają jednak pewien urok. Ich zawartość przypomina świat prosty i zrozumiały, bezpieczny i niezmienny; taki, którym zachwyci się nawet bezbronne dziecko. Prawdziwy świat nie jest jednak podobny do takiej szkatułki, a konserwatywny sentyment do analogicznej jego wizji – choć często wyrażany zdecydowanie i ofensywnie – okazuje się motywowany strachem przed przyszłością, obawą przed kruchością świata, który jest.
Strach ten jest w dużej mierze nieprzezwyciężalny, a jego Wildsteinowska wersja na tle prawicowego standardu wyróżnia się wyrafinowaniem. Mimo wszystko, nie jest zadowalająca. Liberalnym zwolennikom społecznej zmiany nie chodzi o zniszczenie istniejących tradycji. Chodzi im raczej o to, by każdy mógł żyć w jak największym stopniu zgodnie ze swoimi przekonaniami. Dążą więc do tego, by rzeczywistość stała się jeszcze bogatsza – choć Wildstein przypuszczalnie nie dostrzega przesadnej różnicy między tym dążeniem, a czystą destrukcją.
Ostatecznie rzecz sprowadza się być może do różnicy temperamentów. O ile konserwatysta uważa, że lepsze tradycje już mieliśmy – i trzeba co najwyżej usilnie ratować szczątki tego, co się zachowało – liberał spogląda w przyszłość z nadzieją. Trudno jednak powiedzieć, dlaczego konserwatysta tak bardzo obawia się nawet samej próby pokazania mu, że może wcale nie będzie tak źle.