Łukasz Pawłowski: „Nawet nie zdajesz sobie sprawy jak bardzo to się rzuca w oczy, kiedy człowiek bywa w Polsce tylko od święta. Wystarczy przejechać granicę i już w radio słychać serię reklam, paraleków i substytutów. Jakby wszyscy cierpieli na nietrzymanie moczu, hemoroidy, wzdęcia i nerwice”, powiedział mój znajomy na co dzień mieszkający za granicą, gdy wspomniałem mu o temacie naszej rozmowy. Czy rzeczywiście Polacy w uwielbieniu dla lekarstw wyprzedzają inne narody?
Jerzy Vetulani: Niewątpliwie coś jest na rzeczy. Już pięćset lat temu, kiedy królewski błazen, Stańczyk, tylko obwiązał sobie usta chustą, natychmiast wszyscy zaczęli mu doradzać, jak ma leczyć ból zęba. Polacy uznają się za specjalistów w kwestii zdrowia – kiedyś polecaliśmy sobie ziołowe herbaty, kogle-mogle i inne specyfiki domowej roboty, dziś polecamy sobie tabletki.
Kiedy Polak wychodzi od lekarza bez przepisanego leku, to czuje się oszukany.
To prawda. Co więcej, Polak wierzy również, że im lek droższy, tym zawsze lepszy.
Dlaczego?
Półki w księgarniach i kioskach aż uginają się od książek czy czasopism poświęconych leczeniu. Nie mówię tutaj o czasopismach fachowych, ale takich dla ludu. Wiele innych ma specjalne kolumny poradnictwa. Nawet polska wersja takiego czasopisma jak „Reader’s Digest” jest na oko w połowie poświęcona tematom medycznym, podczas gdy w Ameryce stanowią one jedynie niewielki fragment. Reklam w radiu i telewizji też jest całe mnóstwo. Skutek jest taki, że ludzie mają pewną wiedzę medyczną, ale dość często jest to wiedza fałszywa.
Fascynują nas metody z pogranicza medycyny i szarlatanerii. Chętnie wierzymy w te wszystkie biopola, szamanizmy, energię życiową. | Jerzy Vetulani
Bardziej wierzymy poradom z kolorowych magazynów niż lekarzom?
Wciąż jesteśmy stosunkowo nieufni wobec oficjalnej wiedzy medycznej. Fascynują nas metody z pogranicza medycyny i szarlatanerii, a nawet leżące daleko poza tą granicą. Chętnie wierzymy w te wszystkie biopola, szamanizmy, energię życiową. W latach 90. przez telewizor „leczył” nas Anatolij Kaszpirowski, dziś na aranżowane pod auspicjami kurii biskupiej spotkanie z ojcem Johnem Bashoborą, kaznodzieją-cudotwórcą z Ugandy, przychodzi dość ludzi, by wypełnić Stadion Narodowy. Powodzeniem cieszą się lekarze chińscy, tybetańscy czy wietnamscy. Mają swoje gabinety, które potem są w krótkim czasie likwidowane. Wiele z tych praktyk to jawne oszustwa.
Dlatego na wszelki wypadek warto pójść i na Stadion, i do lekarza po tabletkę.
Spożywamy ogromne ilości leków zarówno recepturowych, jak i nierecepturowych. Pacjenci żądają leków, a lekarze często te żądania spełniają.
Muszą?
Nie muszą, ale kiedy matka prosi o antybiotyk dla dziecka, to niejeden lekarz dla świętego spokoju go zaleci. Bo gdyby pojawiały się jakieś komplikacje, wówczas pacjent zawsze może oskarżyć lekarza o nieprzepisanie odpowiednich lekarstw. Nie wiem jak jest innych miastach, ale w Krakowie mówiono mi, że co tydzień do Izby Lekarskiej wpływa ponad 100 takich zażaleń. Niektóre z nich są uzasadnione, ale lekarze wolą unikać nawet tych bezzasadnych. Prowadzi to także do poważnego obciążenia systemu ochrony zdrowia, bo wiele ze zbędnie przepisywanych leków to leki refundowane.
Ale my często sięgamy po leki nawet wtedy, gdy nie jesteśmy chorzy.
Ostatnimi czasy rzeczywiście nasila się tendencja do zażywania leków „na wszelki wypadek”. Bierze się je nie po to, by nie chorować, ale żeby zapobiec chorobie. Albo stosuje się, żeby być lepszym, ponadprzeciętnym. Mężczyzna powyżej czterdziestki nie musi mieć erekcji na zawołanie, dwa razy dziennie. Może to wynikać z rozmaitych czynników – stresu, przemęczenia, zniechęcenia partnerką itd. Ale to nie jest ważne, bo dostępna jest tabletka, która problem rozwiąże od ręki. Boli cię głowa, jesteś zmęczony, stresujesz się przyszłą rozmową, chcesz lepiej wypaść na egzaminie – weź tabletkę.
Czy te wszystkie leki naprawdę działają?
Jeśli sprawiają, że człowiek poczuje się lepiej, to nawet jeśli nie mają żadnych medycznych skutków, w pewnym sensie działają. Wiele już przeprowadzono badań dotyczących efektu placebo i ma on jak najbardziej realne skutki. Podobnie zresztą jak jego odwrotność, efekt nocebo – kiedy nam się wydaje, że coś nam szkodzi. Jeśli wierzymy, że przeciągi wywołują choroby, to się w przeciągach zaziębiamy albo czujemy, że nam coś strzyka. W związku z tym wiele preparatów, które się stosuje, daje efekt placebo, zwłaszcza gdy tak naprawdę nic nam nie dolega.
Reklamy zwykle przekonują nas, że jednak coś nam dolega. Nieustannie dowiadujemy się o jakichś chorobach, o których wcześniej nigdy nie słyszeliśmy, jak np. zakwaszenie organizmu czy syndrom niespokojnych nóg. Czy to są rzeczywiste dolegliwości, czy jedynie hasła reklamowe mające skłonić nas do kupienia danego leku?
Zwykle to są rzeczywiste jednostki chorobowe, ale ich poważne formy występują stosunkowo rzadko. Stwierdzenie u pacjenta depresji wymaga spełnienia całego szeregu kryteriów. Tymczasem według reklam nawet chwilowa obniżka nastroju to dobry powód do wizyty w aptece. Podobnie jest ze wspomnianym przez pana syndromem niespokojnych nóg. Niekiedy przyjmuje poważne formy, ale kiedy ktoś ma taki nawyk, że sobie od czasu do czasu przez sen porusza nogą to nawet mu dobrze, bo mu nie ścierpnie. Nie trzeba od razu sięgać po tabletkę.
Jak w nas w reklamie postraszą, to sięgniemy.
W Krakowie była taka pani doktor, ortopeda dziecięcy, która miała zwyczaj siadywać w parku przy młodych matkach z chodzącymi już dziećmi, po czym mówiła: „Jezus Maria, pani nie widzi, że to dziecko ma potworną subluksację? Jak tak dalej pójdzie, to ono nie będzie mogło chodzić. Niech pani przyjdzie do mojej kliniki, ja pani pomogę”. Po czym zdrowe właściwie dziecko było trzymane w gipsowym kaftaniku na biodrach, a potem wychodziło i nie miało subluksacji, bo nie miało jej również wcześniej. Niektórzy lekarze stosują takie metody indywidualnie, niektórzy producenci leków robią to na skalę globalną.
Tabletka nie powinna być pierwszą odpowiedzią na każdy problem. To droga na skróty. Sięgamy do szuflady przy stoliku nocnym i już jesteśmy szczęśliwsi. | Jerzy Vetulani
Ale czy to jest legalne? Czy gdybym zauważył, że wielu Polaków dajmy na to drapie się po policzkach, mógłbym nazwać to zjawisko „syndromem wrażliwego policzka” i sprzedawać produkt łagodzący rzekomą dolegliwość?
Sądzę, że tak. Zwłaszcza jeżeli ten produkt nie byłby lekiem, ale na przykład kosmetykiem czy suplementem diety.
Jaka jest różnica?
To jest nic innego jak lek, ale sprzedawany bez recepty. Ale ponieważ ma tytuł suplementu diety, a nie leku, to producenta obowiązują znacznie mniejsze obostrzenia przy wprowadzaniu go na rynek. Efekt jest taki, że suplement można dostać niemal w każdym sklepie, bez recepty i w każdej ilości. A reklamy tego typu produktów są wszędzie.
Ma pan jakąś ulubioną?
Najbardziej oburzająca reklama leku, jaką widziałem, opowiada historię matki, która biegnie z dziećmi na karuzelę w wesołym miasteczku. Nagle wszystko się zatrzymuje, rzeczywistość zwalnia, świat robi się czarno-biały, matka łapie się za skronie – straszliwy ból głowy. Kobieta jest zrozpaczona. Ale sięga do torebki po lek przeciwbólowy, łyka i bach! – świat rusza z miejsca, kolory wracają, wesołe miasteczko bawi się dalej, a ona z dziećmi biegnie na karuzelę.
Co jest takiego oburzającego w tej reklamie?
Po tak nagłym, silnym ataku bólu głowy matkę mogą ściągnąć z tej karuzeli martwą. To może być symptom poważnej choroby czy nawet wylewu lub udaru. Nawiasem mówiąc, przedawkowanie środków zawierających paracetamol – które można kupić w sklepie spożywczym, stacji benzynowej czy kiosku – powoduje w Polsce kilkadziesiąt zgonów rocznie. A nikt o tym nie mówi.
W takim razie łykać te pigułki czy nie łykać?
Ludzie od zawsze chcieli ułatwiać sobie życie rozmaitymi wynalazkami. Niekiedy te ułatwienia przynoszą przede wszystkim pozytywne skutki, innym razem są całkowicie irracjonalne. Tabletka może ułatwić wszystko. Ja jako farmakolog wierzę w siłę leków, ale tabletka nie powinna być zawsze pierwszą odpowiedzią na każdy problem. To droga na skróty. Dobre samopoczucie możemy uzyskać albo uprawiając sport przez godzinę lub dwie, albo biorąc środek antydepresyjny. Sięgamy do szuflady przy stoliku nocnym i już jesteśmy szczęśliwsi.
Ale czy zdrowsi? Zdrowie jest przecież najważniejsze…
Otóż to, proszę zauważyć, że nawet kiedy sobie czegoś życzymy, to przede wszystkim zdrowia. Ja zawsze wtedy mówię: „Proszę mi życzyć szczęścia – na Kursku wszyscy marynarze byli zdrowi, a potonęli jak szczury, bo szczęścia nie mieli”. Trochę to zdrowie fetyszyzujemy.