Nominacja Hermana Van Rompuya była produktem niepewności związanej z interpretacją Traktatu Lizbońskiego i konsensualnego stylu europejskiej polityki. On nie miał przewodzić, być liderem, ale przygotowywać agendę i doprowadzać do sprawnego zawierania kompromisów. Trzeba przyznać, że jako premier kompletnie rozłożonej wewnętrznie Belgii musiał mieć to nieźle opanowane – i swoje zadanie spełniał całkiem nieźle.
Jednak w oczach opinii publicznej, starszy o 10 lat od Tuska Van Rompuy, choć sympatyczny i niewątpliwie inteligentny, poczucie zmęczenia Europą tylko potęgował, a jego monotonne wyprane z politycznej siły zdania nie mogły wzbudzać ekscytacji w żadnej ze stolic, w której się pojawiał. Złośliwi dowcipkowali w Brukseli, że jego wystąpienia zawsze lepiej czytać z transkrypcji niż słuchać lub oglądać – potrafił ponoć zepsuć nawet znakomicie napisane wystąpienia, przygotowywane przez błyskotliwego belgijskiego historyka i dziennikarza Luuka van Midelaara.
Tusk będzie miał większe pole do manewru – jego misja także zdaje się w dużej mierze wizerunkowa, obliczona na to, by wniósł trochę entuzjazmu do zmęczonej ostatnimi latami Unii. Szybko dał popis swoim umiejętnościom czarowania, gdy powiedział, że będzie chciał „wypolerować swój angielski” („polish my English”), puszczając oko do dziennikarzy. Miła odmiana po latach niezrozumiałego haiku, w którym lubował się Van Rompuy. Jeśli do tego dodamy jego większą polityczną wyrazistość i zarysowany przez niego program – skupiony wokół utrzymania równomiernej integracji europejskiej, negocjacji z Wielką Brytanią i wzbudzenia entuzjazmu wobec Unii w państwach członkowskich – to ma spore szanse na sukces w nowej roli. Byle nauczył się angielskiego (ale tutaj, jak w swoim absurdalnym sondażu twierdzi jedna z firm badawczych – Polacy wierzą, że da sobie radę).
Catherine Ashton w momencie nominacji na stanowisko Wysokiego Przedstawiciela była kompletnie nieprzygotowana do swojej roli, bez żadnego doświadczenia w polityce międzynarodowej. Federice Mogherini można zarzucać młody wiek (stała się najmłodszą osobą odpowiedzialną za politykę zagraniczną Unii w historii – ma 41 lat) i stosunkowo niewielkie praktyczne doświadczenie w dyplomacji, ale w porównaniu z Ashton jest znacznie lepiej przygotowana do pracy, a przede wszystkim – jakkolwiek by to nie brzmiało – nie boi się kontaktów ze światem zewnętrznym.
Styl Donalda Tuska to miła odmiana po latach niezrozumiałego haiku, w którym lubował się Van Rompuy. Juncker w swojej Komisji zebrał znakomite nazwiska, a Federica Mogherini w porównaniu z Ashton jest znacznie lepiej przygotowana do pracy. Zapowiada się ciekawa jesień. | Jakub Krupa
Ashton, krytykowana niemalże za wszystko – pasywność, lęk przed mediami, brak wyczucia sytuacji – oddawała się głównie administracyjnym zadaniom, dotyczącym nowopowstającej Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych, podczas gdy Mogherini wyraźnie chce zwrócić na siebie uwagę. Do tego stopnia, że na konferencji prasowej po objęciu nowego stanowiska zaczęła mówić po francusku dla samego mówienia po francusku i popisania się przed dziennikarzami. Wzbudziło to ich rozbawienie, ale też dało zapewne nadzieję, że kolejne lata w unijnej dyplomacji przyniosą trochę świeżości. Jej pierwsze wystąpienia po nominacji – nad wyraz ostre wobec Rosji, wbrew wcześniejszym oskarżeniom o rusofilię – pokazują, że na pewno nie zabraknie jej motywacji.
Jean Claude Juncker w okresie przed wyborami do Parlamentu Europejskiego sprawiał wrażenie znużonego technokraty, który nie rozumie, dlaczego musi brać udział w całym procesie debat i dyskusji, żeby zostać szefem Komisji. Smutna prawda zresztą jest taka, że gdyby nie brał udziału, nikt by tego nie zauważył, bo wbrew twierdzeniom europarlamentarnych spin doktorów, proces Spitzenkandidaten nikogo nie interesował, poza tymi, którzy zajmują się brukselską układanką zawodowo. Fatalnie wypada, występując po angielsku, a po francusku jest zwyczajnie nudny.
Ale ostatnie tygodnie i proces tworzenia nowej Komisji Europejskiej pokazał, że w przeciwieństwie do wiecznie uśmiechniętego, żartującego i wywołującego uśmiech u publiczności Barroso, Juncker jest prawdziwym politykiem. Wyciekające co jakieś czas plany dotyczące składu jego gabinetu wskazują na znaczące przemeblowania, uwzględniające również zastrzeżenia formułowane od lat przez państwa członkowskie (jak np. plan wprowadzenia wiceprezydenta odpowiedzialnego za unię energetyczną lub komisarza pilnującego nadmiernej regulacji). W swojej Komisji zebrał znakomite nazwiska, w tym aż czterech byłych premierów i wielu narodowych ministrów. Jeśli granice ich zadań zostaną odpowiednio naszkicowane, istnieje prawdopodobieństwo, że Komisja będzie słynęła z czegoś więcej niż niezbyt mądrych wypowiedzi zakochanych w sobie samych i idei europejskiej federacji eurokratów. Wydaje się, że za dużo państw ma w tej kadencji sobie coś do udowodnienia.
To wszystko daje nadzieję, że, o dziwo – zgodnie z tym, co zapowiadano przed wyborami: tym razem będzie inaczej. A przynajmniej odrobinę i – co miłe w porównaniu z obiecywaną zmianą jakościową po wprowadzeniu Traktatu Lizbońskiego – inaczej, bo jednak lepiej.
To będzie ciekawa jesień.