Kryzys ukraiński sprawił, że Viktor Orbán, do niedawna budzący respekt enfant terrible unijnej polityki, coraz częściej traktowany jest jak uczniak, którego każdy może wytargać za uszy. Liczba gaf popełnionych przez niego jest zdumiewająca. W mediach społecznościowych popularność zdobyła błyskotliwa riposta litewskiego ministra spraw zagranicznych na bon mot Orbána o tym, że nałożenie sankcji na Rosję to strzelenie sobie w stopę. „Lepiej strzelić sobie w stopę niż pozwolić, aby Rosja strzeliła ci w głowę”, oparł Linas Linkevičius i na kilka dni stał się gwiazdą internetu. Wcześniej Orbán wskazał rosyjską „suwerenną demokrację” jako jeden z modeli do naśladowania. Jeśli rzeczywiście jest tak, że kryzysy to najlepszy sprawdzian dla aspirujących do politycznej wielkości, Orbán jak na razie ten egzamin przegrywa. Ale nie tylko on. Problem z odnalezieniem się w nowej sytuacji międzynarodowej, w której Rosja – dotychczas uważana przez środkowoeuropejskie elity za przewidywalnego partnera gospodarczego – zmienia się w agresora, mają także liderzy Czech i Słowacji.
Trzy kraje Grupy Wyszehradzkiej wybrały w istocie podobną strategię wobec Moskwy. Podporządkowywały interesom gospodarczym politykę zagraniczną. | Dariusz Kałan
Inna wypowiedź Orbána, o tym, że Rosja jest traktowana przez Budapeszt przede jako problem ekonomiczny (a nie związany z twardym bezpieczeństwem), wydaje się reprezentatywna także dla nich. Nieprzypadkowo to właśnie w Europie Środkowej wyrosła awangarda sprzeciwu wobec zaostrzania unijnych sankcji wobec Moskwy. Trudno się zresztą temu dziwić, zważywszy na prężny rozwój relacji handlowych: w latach 2009-2013 nastąpił skokowy wzrost sprzedaży towarów i usług do Rosji: o 25 proc. (Węgry), 80 proc. (Słowacja), a nawet ponad 130 proc. (Czechy). Szczególnie bolesne dla wydolności trzech gospodarek okazałoby się – zapowiadane od dawna przez Moskwę – wstrzymanie zakupu aut, artykułów motoryzacyjnych i maszyn elektrycznych. W przypadku Czech, Słowacji i Węgier, które są kluczowym hubem produkcyjnym dla najważniejszych marek samochodowych, cały ten segment obejmuje ponad 80 proc. ich eksportu do Rosji. Zamrożenie przez Kreml importu produktów przemysłowych wywołałoby niebagatelne straty dla ich – i tak już wymęczonych kryzysem – gospodarek.
Oprócz tego Rosja dysponuje lewarem w postaci surowców energetycznych. Mimo iż od czasu kryzysu gazowego z 2009 r. trzy kraje V4 znacząco wzmocniły swoje bezpieczeństwo energetyczne, rozbudowując infrastrukturę wewnętrzną i otwierając nowe trasy przesyłowe, wolumen sprowadzanych przez nich z Rosji ropy naftowej i gazu ziemnego zmniejszył się nieznacznie. Moskwa potrafi tę sięgającą nierzadko 100 proc. (jak w przypadku Słowacji) zależność świetnie wykorzystać. Na początku tego roku Węgry powierzyły bez przetargu rosyjskiej spółce Rosatom rozbudowę elektrowni jądrowej w Paks, a Słowacja wytargowała dwudziestoprocentową obniżkę na ceny gazu. Obie umowy zostały sfinalizowane nieprzypadkowo akurat w czasie wzmożenia działań Moskwy na Ukrainie. Rosja tym samym sprawnie pozyskała wygodny instrument nacisku na Budapeszt i Bratysławę, których reakcja na aneksję Krymu i interwencję rosyjską w Donbasie była bardzo zachowawcza.
To co w latach stabilności i pokoju było pragmatycznym podejściem, świadczącym o przenikliwości elit, teraz wygląda na bezradne przymykanie oczu i udawanie, że nic się nie dzieje. | Dariusz Kałan
Ze względu na stopień zależności surowcowej oraz promowany przez wielki biznes prymat wzmacniania kontaktów gospodarczych, trzy kraje Grupy Wyszehradzkiej – pomimo różnic w bieżących agendach politycznych, doświadczeniach historycznych czy nastrojach społecznych – wybrały w istocie podobną strategię wobec Moskwy. Z jednej strony objawia się ona w retorycznych potępieniach aktywności Rosjan na południowym wschodzie Ukrainy, z drugiej – w intensywnych zabiegach o utrzymanie dotychczasowego poziomu współpracy gospodarczej i zgłaszaniu wątpliwości do tych projektów, które mogłyby doprowadzić do jej osłabienia. Czechy, Słowację i Węgry nadal łączy przekonanie, że Rosja to najważniejszy partner na Wschodzie i jako taka nie powinna być izolowana, a wszystkie kwestie sporne bez względu na skalę akcji inspirowanych lub przeprowadzanych bezpośrednio przez nią na Ukrainie należy rozwiązywać przez dialog dyplomatyczny. W praktyce przybiera to formę biernego akceptowania istniejącego status quo i nie zgłaszania własnych inicjatyw. Takie wyszehradzkie do-nothing policy.
Jasne, że w umacnianiu kontaktów handlowych i inwestycyjnych nie ma nic złego. W latach stabilności i pokoju takie pragmatyczne podejście świadczy o przenikliwości elit, które dążą do zapewnienia trwałego wzrostu i materialnego dostatku swoim społeczeństwom. Jednakże podporządkowywanie interesom gospodarczym polityki zagranicznej w sytuacji, w której niedawny partner staje się agresorem i wprowadza niepokój w bezpośrednie sąsiedztwo Unii Europejskiej, wygląda jak bezradne przymykanie oczu i udawanie, że nic się nie dzieje. Publiczne wypowiedzi liderów Wyszehradu o „bezstronności” wobec kryzysu na Ukrainie (Viktor Orbán), „niepotrzebnych i szkodliwych sankcjach” (Robert Fico) czy „wojnie domowej między dwoma grupami obywateli ukraińskich” (Miloš Zeman) świadczą o tym, że środkowoeuropejskie elity nie doceniają wagi konfliktu ukraińsko-rosyjskiego, a także jego zagrożenia dla własnego regionu. To krótkowzroczność, która może ich dużo kosztować. Więcej niż rosyjskie embargo na samochody.
*Powyższy artykuł został zmieniony. W pierwotnej wersji napisaliśmy błędnie, że „W przypadku Czech, Słowacji i Węgier, które są kluczowym hubem produkcyjnym dla najważniejszych marek samochodowych, cały ten segment obejmuje od 50 proc. (Węgry) do ponad 70 proc. (Czechy i Słowacja) eksportu do Rosji”.