Przyznaję, przeczytałem kryminał „Inicjały zbrodni” (Wydawnictwo Literackie, 2014) podczas jednej podróży pociągiem z Warszawy do Wrocławia, a ściślej mówiąc: podczas połowy tej podróży. Z początku wydawało mi się, że odrzucę książkę w kąt i wrócę do wspaniałego Juliana Barnesa („Coś do oclenia”, Świat Książki, 2014), którego czytam fragmentami, czasem powtarzając sobie co bardziej smaczne kawałki. Ale zagryzłem wargi i doczytałem, im dalej w las z tym większą przyjemnością.

A potem pomyślałem sobie, że to powinno być zabronione. Oto czterdzieści lat po opublikowaniu ostatnich przygód Herkulesa Poirot słynny detektyw, bohater najważniejszych książek Agathy Christie, powraca w książce niejakiej Sophie Hannah. Podobno brytyjska pisarka już jako dziecko uzależniła się od twórczości autorki „Dziesięciu Murzynków” i powtórne powołanie do życia Poirota przeprowadziła przy pełnej aprobacie spadkobierców Christie. Mamy więc starannie zaprogramowane i w każdym celu zaplanowane mniemane wydarzenie literackie roku. Pani Hannah, wnukowie Agathy Christie, no i wydawcy, pieczołowicie gromadzą zarobione funty, więc zamieszanie wokół książki się opłaciło. A czytelnicy smakują wmówioną sobie sensację, czasem nawet dając się uwieść zręczności Hannah. Na koniec jednak pozostaje tylko niesmak i irytacja.

Czują ją wszyscy, którzy rozumieją, że dali się nabić w butelkę. Co prawda nikt nie udaje, że wraz z belgijskim bohaterem wróciła i sama Agatha Christie, ale mechanizm manipulacji jest niebywale łatwy do rozszyfrowania. Skoro znów spotykamy Poirota, skoro znów podkręca wąsa i wtrąca maniakalnie swe ulubione francuskie słówka, skończone dzieło Christie zostało na nowo podjęte, Sophie Hannah dopisała do niego kolejny – wcale nie jest powiedziane, że ostatni – rozdział.

Niby wszystko jest, jak być powinno. Herkules Poirot w sile wieku, z nienagannie przystrzyżonym wąsem i sylwetką niebezpiecznie przypominającą piłkę. Dżentelmen, mistrz dedukcji i najbardziej wnikliwej obserwacji pozornie nic nie znaczących szczegółów. A jednocześnie człek mocno zakochany w sobie, przeświadczony o własnej wybitności, nie bez racji oczywiście. Takim wymyśliła go genialna Christie i taki jego wizerunek zapisał się w historii literatury, rzecz jasna bez podziału na gatunki. Wykorzystała ten wizerunek autorka „Inicjałów zbrodni”, zatem znów – z pozoru wszystko jest w najlepszym porządku.

Jak zwykle jednak diabeł tkwi w szczegółach i to one z czasem odbierają lekturze jakikolwiek smak, zostawiając jedynie typową dla kryminałów ciekawość, kto zabił. Hannah popełnia bowiem kardynalny błąd, starając się być bardziej Christie niż sama Agatha Christie. Dlatego Poirota obdarza wszystkimi jednocześnie jego śmiesznostkami i osobliwościami, tak aby stał się Poirotem nie w stu, a w dwustu procentach. W efekcie francuskie słówka pojawiają się co dwa wersy, a próżność bohatera wręcz zatyka. Powie ktoś, że to normalne, bo i w książkach Christie mały Belg był narcystyczny aż do bólu, czasem aż karykaturalnie przekonany o własnej wyjątkowości. Tyle tylko, że – bagatelka – tamtego Poirota lubiliśmy, po zakończeniu jednej książki od razu braliśmy się za następną. Od Hannah otrzymujemy zaś nie Poirota, ale ekstrakt z Poirota, żeby nikt broń Boże nie pomylił się, że on to on. Jego i obrazek londyńskich wyższych sfer, i młodego policjanta, który towarzyszy Poirotowi w miejsce nieodżałowanego Hastingsa – na pierwszy rzut oka znamy z książek Christie. Niby więc wszystko się zgadza, bo Hannah bierze od autorki „Zabójstwa Rogera Ayckroyda” wszystkie potrzebne do układanki elementy i składa je w miarę sprawnie. Co zatem sprawia, że lektura „Inicjałów zbrodni” jest czynnością czysto mechaniczną, nie dopuszczającą żadnych emocji?

Otóż to właśnie, że Sophie Hannah w swej przemyślnej kalkulacji jednak się przeliczyła. Nie zadziałała metoda sto procent cukru w cukrze, a dwieście procent Christie w Hannah. „Inicjały zbrodni” bardzo chcą być zgrabnym pastiszem kryminałów Christie, a nie mają w sobie nawet krztyny wdzięku jej książek. Tymczasem właśnie charme, wdzięk jest elementem, bez którego powrót Poirota nie może stać się niczym więcej niż tylko chwytem nie artystycznym, a jedynie marketingowym. Dlatego nawet najlepiej działająca machina promocyjna nie zmieni faktu, że „Inicjały zbrodni” są książką do jak najszybszego zapomnienia. Nie pierwszy to przypadek, że za kończenie dzieł wybitnych brali się średnio utalentowani wyrobnicy. Tymczasem Poirot i jemu podobni należą do szeroko rozumianego kulturowego dziedzictwa ludzkości. I w nim pozostaną, bez pani Hannah i takich jak ona spryciarzy. Dlatego mam nadzieję, że Poirot już nie wróci. Lepiej sięgnąć po „Morderstwo w Orient Expressie”. To jest literatura, a „Inicjały zbrodni” tylko falsyfikat. Wybór należy do każdego czytelnika z osobna. Ja od Sophie Hannah będę się starał trzymać jak najdalej.