Powołanie rządu Ewy Kopacz nie mogło nie wywołać lawiny szyderczych najczęściej komentarzy. Przypominają sobie Państwo uwagi o tym, że wystąpienia nowej szefowej powinny być utajniane, bowiem istotnie grożą bezpieczeństwu państwa. Swoją cegiełkę dołożył też poprzednik Kopacz na stanowisku premiera, który z lubością opowiadał, jaka to była załamana po tym, jak pomyliła minister kultury z minister nauki.
Kpiny z Kopacz wydają się zasłużone i zrozumiałe, bo pani premier wypadła – niestety – rzeczywiście fatalnie. Szansą na przełamanie i poprawę na dzień dobry spapranego wizerunku byłej marszałek sejmu było zaprowadzenie porządku w sprawie nowej płatnej pracy dla byłego doradcy Donalda Tuska Igora Ostachowicza oraz odprawy dla minister infrastuktury Marii Wasiak. Otóż Ewa Kopacz miała uderzyć pięścią w stół i od razu przestraszony Ostachowicz zrzekł się posady w zarządzie Orlenu, a Wasiak wysłała przelew na pięćset tysięcy na cele dobroczynne. Mało mnie przekonuje premier Kopacz jako taki właśnie szeryf, bo ewidentnie wchodzi w cudze buty.
Podczas przedstawiania członków swego gabinetu była samymi nerwami. Miała do tego prawo, gorzej jednak, że zawiedli nie znani mi z imienia i nazwiska doradcy. Rzadko mam bowiem wrażenie takiej adekwatności wspólnego tytułu moich felietonów do opisywanego zdarzenia. Rząd Kopacz to rzeczywiście były wtedy „marionetki, kukiełki, ludzie”, ze zdecydowaną przewagą tych pierwszych. Patrzyłem na ministrów pozujących razem i na każdego z osobna z silnym wrażeniem, ze patrzę na teatr bardzo średniego sortu. Nie pierwszy raz zresztą, bo czy za rządów Prawa i Sprawiedliwości było inaczej? Czy tandetnym teatrem jednego aktora nie były konferencje prasowe Zbigniewa Ziobry? A nie odbiegające kolorem od ścian otoczenie premiera Jarosława Kaczyńskiego – czy to nie było idealne tło dla jakiejś sztandarowej sztuczki z czasów socrealizmu? Wystarczyłoby tylko zrobić z pana prezesa dyrektora jakiegoś – dajmy na to – szczególnie istotnego zakładu, a z jego przybocznych – członków jego zarządu?
Zatem constans. Było nieszczególnie i nieszczególnie pozostało. Gorzej, że to najważniejsze, bo pierwsze wspólne wystąpienie nowych ministrów – jak oceniam z punktu widzenia krytyka teatralnego – fatalnie zostało odegrane. Patrzę na uśmiechnięte twarze Cezarego Grabarczyka i Grzegorza Schetyny – i myślę, że słabi z nich komicy, za to fantastyczni klakierzy. Wiadomo, że obaj panowie raczej za sobą nie przepadają, więc Ewa Kopacz nie chcąc tarć w partii, postanowiła spacyfikować ich, umieszczając razem w rządzie. Nie mnie oceniać polityczne skutki tej decyzji, ale na pierwszy rzut oka wyszło groteskowo. Jakby szefowie dwóch zwaśnionych rodzin gdzieś w Neapolu, nagle rzucili się sobie w ramiona.
Jeżeli polityka jest teatrem, to polska polityka jest teatrem marnym. Odszedł główny aktor i nie pojawił się żaden jego następca. Napisał ktoś, nie szukając konfrontacyjnego tonu, że zarządzanie państwem przekracza kompetencje Ewy Kopacz. Miażdżąca to opinia, nowa premier będzie miała czas, aby próbować zadać jej kłam. W tym momencie jednak wydaje się, że nowy polski rząd to źle obsadzone przedstawienie. Do tego dochodzą jeszcze kwestie estetyczne, a w tej mierze nad Wisłą nigdy nie mieliśmy szczególnych sukcesów. Można przewidzieć, ze najbliższy rok nie przyniesie w tej dziedzinie przełomu, a i po wyborach trudno spodziewać się przełomu.