Błażej Popławski: Na swoim blogu napisał pan, że „sieć pełni funkcję «opium dla mas» – będąc źródłem darmowej rozrywki, jest narzędziem zapewniania spokoju społecznego”. Narkotyk ten daje złudzenie prywatności, a dostrzeżenie tego „matrixu” bywa bolesne.

Dominik Batorski: Chciałem przede wszystkim zwrócić uwagę, że ludzie w różny sposób korzystają z internetu, a dla osób słabiej wykształconych lub pochodzących z mniejszych miejscowości jest on częściej źródłem rozrywki niż informacji. Zamiast wykorzystywać internet do poprawy własnej sytuacji życiowej, użytkownicy tacy po prostu zabijają czas. I w takiej perspektywie sieć stanowi narzędzie zapewniania spokoju społecznego, a przynajmniej odzwierciedla pewne wyobrażenie, czym ten ład powinien być.

Korzystając z internetu, tworzymy rodzaj społeczeństwa sieciowego. A wspólnota ta, jak każda inna, rządzi się określonymi kodeksami, którym – świadomie lub bezwiednie – ulegamy. Przekonanie, że w świecie wirtualnym nie ma nad nami kontroli społecznej, a on sam jest w pełni demokratyczny, jest całkowitą iluzją.

Pana zdania brzmią niczym wizje Orwella.

Literacki obraz gromadzenia informacji przez Wielkiego Brata jest oczywiście ponurą metaforą – nie tylko nośną, ale i celną. Choć jestem przekonany, że co najmniej równie trafną wizją jest też ta przedstawiona przez Huxleya w „Nowym Wspaniałym Świecie” – kontrola społeczna polega też na gubieniu spraw ważnych w morzu banału i prostej rozrywki. W takich przedstawieniach ludzkie lęki zespalają się z fascynacjami. A dzisiejsze debaty o erozji prywatności w internecie doskonale dowodzą współistnienia takich emocji.

Aby informacje w sieci kontrolować, trzeba najpierw zrozumieć ich naturę. Rzeczywistość wirtualną kształtują algorytmy. To nie my, a one decydują, które treści widzimy, a które nie są dla nas dostępne. | Dominik Batorski

Czy w sieci da się w ogóle wytyczyć granicę między tym, co prywatne, a tym, co publiczne?

Internet zmienił znaczenie tych pojęć. Rewolucja cyfrowa postawiła pod znakiem zapytania sensowność tego rozróżnienia. Podobnie stało się z podziałem na czas pracy i życie prywatne. Dziś powszechną praktyką jest zarówno załatwianie całej masy spraw prywatnych w godzinach pracy, jak i przynoszenie pracy do domu. Przez to też wprowadzenie ścisłej granicy między privatum i publicum nie jest już możliwe.

Sami zdecydowaliśmy się na utratę zdolności rozróżniania tych pojęć?

Tylko pozornie zależy nam na pełnej prywatności. Coraz częściej użytkownikom internetu opłaca się z niej rezygnować. Nie chodzi tu wyłącznie o możliwość dostępu do szeregu usług bazujących na naszych danych, ale także o kontrolowanie swojego wirtualnego wizerunku – niekoniecznie mającego z rzeczywistością jakikolwiek związek. W ten sposób podrywamy nieznajomych, szukamy pracy, czy też szargamy czyjeś dobre imię. Wachlarz takich środków jest bardzo szeroki.

Twierdzi pan, że rezygnujemy z prywatności, ale jednocześnie lubujemy się w autokreacji. Może zatem nie o prywatność, tylko o otwartość i zaufanie tu bardziej chodzi?

To otwartość stanowi podstawę budowania kapitału społecznego, kształtowania zaufania w relacjach międzyludzkich – także tych budowanych w internecie. I jeśli swoją prywatną impresję, np. informację o utracie pracy, umieszczę w przestrzeni publicznej, to może to być odebrane jako prośba o pomoc. W tym wypadku otwartość się niewątpliwie opłaca – daje szanse na uzyskanie wsparcia i realną poprawę własnej sytuacji.

Ilustracja: Kamil Burman
Ilustracja: Kamil Burman

Jak zatem oceniać nasze wpisy na Facebooku czy Twitterze? To wiadomości prywatne, skierowane do naszych znajomych, czy też dowody zaufania, które wykrzykujemy do wszystkich?

Nie rodzaj medium – wybór między Facebookiem czy Twitterem – odgrywa kluczową rolę, tylko kontekst i celowość wypowiedzi. Posiadając określone kompetencje i wiedzę, na jakich zasadach dane środowisko funkcjonuje, uzyskuje się też kontrolę nad formą i treścią przekazu. Przykładowo na Facebooku to użytkownik (przynajmniej ten świadomy) decyduje do kogo trafia to, co publikuje – do części znajomych, do wszystkich znajomych, a może do każdego użytkownika sieci.

A pan korzysta w ogóle z Facebooka?

Mam konto, ale od dłuższego czasu nie jest ono aktywne.

Dlaczego?

W pewnym momencie Facebook przestał spełniać dla mnie swoją rolę. Podstawową funkcją kanałów społecznościowych było dla mnie zawsze filtrowanie informacji z różnych źródeł w internecie. Obecnie Twitter służy mi do tego znacznie lepiej. Przy tysiącu znajomych na Facebooku selekcjonowanie informacji jest zbyt czasochłonne i łatwo zmienia ich kontekst. Dezaktywacja konta nie była zatem manifestacją czegokolwiek, tylko wyborem pragmatycznym.

Rozumiem, że priorytetem dla pana jest kontrolowanie informacji, które pan nadaje i otrzymuje w sieci. Z drugiej jednak strony twierdzi pan, że internet oferuje użytkownikom jedynie złudne poczucie autonomii. Jak to pogodzić?

Aby informacje w sieci kontrolować, trzeba najpierw zrozumieć ich naturę. Rzeczywistość wirtualną kształtują algorytmy. To nie my, a one decydują, jakie treści widzimy, a które nie są dla nas dostępne. Najłatwiej dostrzec to na przykładzie reklam, które „przypadkiem” nam się na danej stronie wyświetlają. W rzeczywistości przekazy te są dostosowywane do płci, gustów, wieku, zawodów, a także tego, co ostatnio oglądaliśmy w sieci. Stanowią też zwykły przedmiot handlu.

To chyba normalne?

Owszem. Działania takie mają na celu wywieranie na nas wpływu – choćby podejmowanie określonych decyzji konsumenckich – i do tego należy przywyknąć. Trzeba mieć jednak świadomość, że dostęp do informacji stanowi też rodzaj władzy, a profilowanie algorytmów przypomina tworzenie podziałów na kasty, „lepsze” i „gorsze” klasy społeczne. Jeśli użytkownik uzyskuje możliwość uzyskania na ten temat wiedzy, a tego nie robi, trudno nazwać go ofiarą oszustwa.

Wyrok Trybunału uświadomił nam lepiej konflikt wartości między prawem do zapomnienia, a prawem do informacji. Ludzie zaczęli się zastanawiać, czy w sieci nie stajemy się obiektem cenzury i manipulacji. | Dominik Batorski

Czy jednak użytkownicy nie mają prawa do kształtowania algorytmów, o których pan mówi?

Powinni mieć prawo do tego, by algorytmy te cechowała przejrzystość i by ich tworzenie nie było decyzją polityczną. Nie jesteśmy w stanie uciec od zautomatyzowanych sposobów filtrowania i porządkowania informacji – jest jej po prostu zbyt wiele. Trzeba zatem przekazać część tych uprawnień profesjonalnym podmiotom zewnętrznym. Otwartym pytaniem jest jednak to, jakim regułom algorytmy te powinny być podporządkowane oraz jak zapewnić przejrzystość ich funkcjonowania.

Dziś zdaje się, że władzę w tej materii, przynajmniej w Europie, zmonopolizował Google. Posiadając ok. 90 proc. udziału w rynku wyszukiwarek, staje się więc współczesnym demiurgiem – instytucją, która sama tworzy pewne środowisko, a następnie określa, które zachowanie w sieci jest dopuszczalne, a które zakazane. Jak pan ocenia taką sytuację?

Google to firma działająca na wolnym rynku i konkurująca z innymi podmiotami. Nie musimy korzystać z jej usług, mamy wolny wybór. Cała dyskusja wokół polityki Googleʼa wobec problemu prywatności w sieci nie jest też niczym nowym. Google, jak każda firma, musi się dostosować do prawa obowiązującego w danym kraju. Wyrok Trybunału nie zmienia rzeczywistości prawnej. Te przepisy dawniej istniały.

Co się zatem zmieniło?

Pewne kwestie zostały nazwane po imieniu, sproblematyzowano je medialnie i – na skutek tego – być może zmianie ulegnie skuteczność i częstotliwość egzekwowania prawa.

Będzie więcej pozwów?

I zapewne więcej wygranych spraw. Przepisy o ochronie prywatności istniały już wcześniej. Jednak wyrok Trybunału Sprawiedliwości uświadomił nam lepiej konflikt wartości między prawem do zapomnienia, a prawem do informacji. Ludzie zaczęli się zastanawiać, czy w sieci nie stajemy się obiektem cenzury i manipulacji, bo decydując, do kogo należy informacja dotycząca danej osoby – do niej samej czy innych użytkowników internetu – dajemy nie tylko prawo do prywatności, ale również możliwość tworzenia własnego wizerunku, bardziej oderwanego od rzeczywistości.

Postulat kontrolowania informacji, wymazywania faktów z sieci, to nic innego jak kolejna manipulacja danymi. Użytkownikom nie można zostawić pełni prawa do zarządzania informacjami w internecie, bo zniknęłyby z niego resztki prawdy. | Dominik Batorski

Z technologicznego punktu widzenia usunięcie danych z przestrzeni wirtualnej nie jest takie trudne. W sytuacji naruszenia praw autorskich dany podmiot – np. dystrybutor filmu – ma możliwość poproszenia YouTubeʼa o usunięcie materiału. Ale jeśli chce tego zwykły człowiek, to procedura ta jest znacznie bardziej skomplikowana. Dlaczego?

Skuteczność usunięcia materiałów nie wiąże się z rodzajem podmiotu, który o to wnioskuje. Firmy uzyskują oczywiście przewagę w postaci sztabu prawników, znających procedury w takich sytuacjach. To kwestia zaplecza, a nie odmiennego postrzegania osób prywatnych i korporacji. Zasady dla wszystkich są takie same.

Dla zmarłych użytkowników internetu także?

Oczywiście. Przykładowo Facebook posiada określone procedury weryfikacji i usuwania kont zmarłych osób, także w przypadku, gdy rodzina nie ma do nich loginu i haseł. To nie jest czynność łatwa i szybka, ale zupełnie możliwa. Nie trzeba zatem umieszczać w testamencie zapisów o usunięciu konta na Facebooku. Można to obejść.

Bada pan zachowania internautów od wielu lat. Czy dostrzega pan zmianę w ich postawach? Czy ludzie zaczęli wreszcie zdawać sobie sprawę z tego, że ich aktywność internetowa pozostawia bardzo trwałe ślady, które mogą mieć konsekwencje dla ich przyszłego życia zawodowego i prywatnego?

Zmiany zachodzą bardzo powoli. W zeszłym roku realizowałem badanie polegające na obserwowaniu określonych zachowań użytkowników internetu. Prosiliśmy uczestników eksperymentu o przeprowadzenie szeregu czynności, na przykład wpisanie swoich danych w wyszukiwarkę. Najbardziej zaskoczone wynikami „googlowania” były osoby posiadające najmniejsze kompetencje i doświadczenia internetowe, czyli sporadycznie korzystające z sieci. Z drugiej strony, informacji dotyczących tych osób było stosunkowo mniej niż informacji na temat młodszych użytkowników, posiadających wyższe kompetencje techniczne. Ci ostatni, choć byli częściej świadomi tego, ile i jakich treści można o nich w sieci znaleźć, to jednak w mniejszym stopniu dbali o swoją prywatność.

Czy użytkownicy internetu wierzą, że może on o nich zapomnieć?

Nie sądzę, by im na tym specjalnie zależało. Ludzkim nawykiem jest przecież oczekiwanie, by inni o nas pamiętali. Postulat kontrolowania informacji, wymazywania faktów z sieci, to nic innego, jak kolejna manipulacja danymi. Nie chcąc, by ktoś miał dostęp do informacji o nas, ale pragnąc być zapamiętanymi, cynicznie usuwamy tylko to, co wadzi naszemu wizerunkowi. Użytkownikom nie można zatem zostawić pełni prawa do zarządzania informacjami w sieci, bo zniknęłyby z niej resztki prawdy.