Timothy Snyder: Ćwierć wieku po rewolucjach, które przeszły do historii jako Jesień Narodów, po tym jak jedni serio, a inni na wpół poważnie rozmawiali o końcu historii w formie ostatecznego zwycięstwa demokracji liberalnej, mamy do czynienia ze zjawiskiem zastanawiającym i groźnym. Oto widzimy wokół nas coraz więcej przykładów demokracji zaledwie formalnej, półdemokracji i demokracji nieliberalnej. Ustroje te często cieszą się poparciem społecznym, legitymizują się w oparciu o mechanizmy i prawa demokratycznego państwa. Mam na myśli zarówno kraje funkcjonujące w ramach Unii Europejskiej – jak Węgry – jak i inne, np. Turcję. Jeszcze ważniejszy przykład stanowi Rosja. Nie dlatego, że to państwo po prostu większe, ale dlatego, że stara się eksportować swoje wzorce, także do Europy. Dąży do dezintegracji modelu demokracji liberalnej. Mamy zatem do czynienia z problemem o charakterze nie tylko wewnątrzeuropejskim, ale i globalnym. Jest to także wyzwanie filozoficzne. Pierwsze pytanie chciałbym więc zadać Marcinowi Królowi. Dlaczego zjawisko demokracji nieliberalnej narasta właśnie teraz?

Marcin Król: Zarówno demokracja, jak i liberalizm to rzeczy prawdziwie nadzwyczajne, jednak niekoniecznie mające ze sobą wiele wspólnego. Czasami występują w przyjaźni, czasem tylko współistnieją, czasem są wrogami. Dziś przeżywamy okres, w którym dominuje ten trzeci rodzaj ich wzajemnej relacji. Tłumaczy to pewne współczesne zjawiska, z których występowania zdajemy sobie sprawę, ale których być może nie umiemy właściwie nazwać.

Debata Tischnerowska Kultura Liberalna_Maciej Spychal_003
Prof. Marcin Król

Jednym z protoplastów demokracji był Edmund Burke, który w Bristolu pod koniec XVIII w., zapytany przez swoich wyborców, czy będzie reprezentować ich interesy, odpowiedział: „Nie. Ale będę reprezentować cały naród”. Mimo to został wybrany – co po takiej wypowiedzi może trudno sobie dziś wyobrazić. Na tym polega głęboki sens demokracji: na reprezentowaniu interesów pewnej wspólnoty i na organizacji współżycia tejże społeczności za pomocą określonych instytucji i procedur.

Mniej więcej trzy dekady po wystąpieniu Burke’a, w 1819 r., Benjamin Constant w mowie „O wolności starożytnych i nowożytnych” wygłoszonej w Athénéé Royal sformułował zasadę liberalizmu, która obowiązuje do dziś, a chodzi w niej o to, aby każdy mógł uzyskać maksimum wolności prywatnej lub indywidualnej – bo słów tych Constant używał zamiennie. Pod koniec wykładu Constant przyznaje, iż nie jest jasne, jak ta wolność ma się do demokracji. Problemu tego rozwiązać nie potrafił.

Przez dziesięciolecia, które potem nastąpiły, z jednej strony poszerzał się zakres demokracji, z drugiej – zakres liberalizmu. Jednak ci, którzy byli zagorzałymi demokratami, często nie byli liberałami, zaś tym, którym blisko było do ideałów liberalnych, nie zawsze przyświecały wartości demokratyczne. Na przykład John Stuart Mill, największy do dziś teoretyk i obrońca liberalizmu, był co najwyżej wymuszonym demokratą. Zdawał sobie sprawę, że sformułowana przez niego koncepcja wolności jest zbyt wymagająca dla większości społeczeństwa. Kłopot ten starał się rozwiązać w książce „O rządzie reprezentatywnym”, argumentując, że bardziej wykształceni powinni dysponować większą liczbą głosów niż inni. Z demokracją – opartą na zasadzie: „jeden obywatel, jeden głos” – nie miało to zbyt wiele wspólnego, a sam Mill zwyczajnie wolałby nie wypowiadać w ogóle słowa „demokracja”.

Dziś wygrywa nieszczęśliwa odmiana radykalnego, nie tylko ekonomicznego liberalizmu, czy raczej neoliberalizmu. Każdy chce mieć jak najwięcej i każdy chce mieć święty spokój. | Marcin Król

Trochę wcześniej niż Mill, w latach 40. XIX w., François Guizot, znakomity historyk, premier rządu francuskiego, bronił demokracji metodami, które niekoniecznie muszą się nam dziś podobać. Na pytanie biednych, pozbawionych praw obywatelskich ludzi o to, dlaczego nie mają prawa głosu, Guizot udzielał słynnej odpowiedzi: „Enrichissez-vous” –„Wzbogaćcie się”. Kupcie sobie własność, a wtedy będziecie mogli głosować. Zauważmy, że jest to odpowiedź demokratyczna, dająca jasną procedurę inkluzji. Dziś jesteśmy nią oburzeni, ponieważ w ciągu stulecia mechanizm ten uległ zasadniczej zmianie.

Druga połowa XIX w. była czasem niezwykłej popularności myśliciela, który zupełnie na nią nie zasługiwał. Mam na myśli Herberta Spencera, twórcę angielskiego neoliberalizmu. Dla niego demokracja nie miała najmniejszego znaczenia. Jeśli dziś jest on nieco zapomniany, to głównie dlatego, że współcześni neoliberałowie nie lubią przypominać sobie, że to nie oni wszystko wymyślili. Zdaniem Spencera, państwo powinno odgrywać minimalną rolę – jeśli w ogóle nie zniknąć – zaś jednostkom trzeba zapewnić maksymalną wolność, aby rozwijały swoją przedsiębiorczość i popychały cywilizację do przodu. Na tym ma wedle Spencera polegać ich moralnie pozytywna rola. Liberalizm w tym wydaniu nie potrzebuje ani demokracji, ani wspólnoty. Milton Friedman i kontynuatorzy jego spuścizny w gruncie rzeczy kontynuowali ten model myślenia, nawet jeśli w sposób bardziej atrakcyjny intelektualnie.

Debata Tischnerowska Kultura Liberalna_Maciej Spychal_006
Prof. Timothy Snyder

Jednak to dopiero w XX w. ujawniło się ważne, a wcześniej rzadko identyfikowane zjawisko – demokracja wygrywa wtedy, gdy jest źle. Zaś gdy jest dobrze – wygrywa liberalizm. We wspaniałej książce „Wojna i sumienie liberalne” Michael Howard mówi wyraźnie, że podczas wojny liberałowie uciekają do domów, a wychodzą z nich, gdy gospodarka kwitnie. To właśnie temu zjawisku zawdzięczamy w Europie fenomenalne odrodzenie demokracji po II wojnie światowej.

Dziś jednak wygrywa nieszczęśliwa odmiana radykalnego, nie tylko ekonomicznego liberalizmu, czy raczej neoliberalizmu. Każdy chce mieć jak najwięcej i każdy chce mieć święty spokój. Jeśli jednak naprawdę zależy nam na demokracji, to po pierwsze musimy dzielić się z innymi – czyli potrzebujemy solidarności – a po drugie: nie możemy pozwolić sobie na święty spokój, bo trzeba angażować się publicznie. Mamy zobowiązania wobec pewnej wspólnoty.

Timothy Snyder: Dziękuję bardzo. Kiedy pan mówił, uderzyło mnie, że jest jeszcze jedna forma polityczna, o której wcześniej nie wspomniałem: niedemokratyczny liberalizm. Unia Europejska gwarantuje nam dziś pewne swobody utożsamiane z liberalizmem: każdy może wyjechać do innego kraju, pracować, gdzie sobie życzy, podróżować. Nie ma jednak gwarancji demokracji. Dla kogo to jednak jest problem? I dlaczego zjawisko nieliberalnej demokracji jest tak ważne? Proszę o głos Iwana Krastewa.

Iwan Krastew: Chciałbym zacząć od pewnej sceny z „Marszu Radetzkiego”, słynnej książki Józefa Rotha o upadku Imperium Habsburskiego. W nocy po zabójstwie arcyksięcia Ferdynanda grupa oficerów rozmawia o tych dramatycznych wypadkach. Wszyscy są tak zdenerwowani, że nawet nie zauważają, iż każdy mówi we własnym języku: Węgier po węgiersku, Czech po czesku… Nikt nikogo nie rozumie, aż pewien bardzo lojalny oficer błagalnym tonem woła: „Proszę, mówcie po niemiecku!”. To bardzo poruszająca scena, nie tylko ze względu na kontekst historyczny, w jakim wypowiedziane zostały te słowa. Współcześni znawcy ludzkiego mózgu twierdzą, że gdy mówimy w obcych językach, jesteśmy… bardziej racjonalni i zupełnie inaczej odnosimy się do naszych przeżyć.

Sukces nieliberalnych demokracji wynika ze sposobu, w jaki reprezentanci większości traktują mniejszość. | Iwan Krastew

Dziś, 25 lat po upadku komunizmu, rozmawiamy w Europie o nieliberalnej demokracji, ale każdy z nas mówi w swoim własnym języku, mimo że jeszcze do niedawna używaliśmy niemieckiego lub angielskiego. Co więcej, inaczej niż jeszcze kilka lat temu, terminu „nieliberalna demokracja” nie używa się, aby kogoś zaatakować. Wręcz przeciwnie: pojęcie to zaczęło służyć do samoidentyfikacji. Viktor Orbán, jeden z polityków cieszących się dziś największą popularnością w swoim kraju, podczas spotkania z węgierską mniejszością w Rumunii oświadczył wprost: „Jestem nieliberalnym demokratą. A Węgry będą nieliberalną demokracją”.

Debata Tischnerowska Kultura Liberalna_Maciej Spychal_011

Na czym polega główny problem z tego rodzaju stwierdzeniami? Otóż, gdy mówimy o nieliberalnej demokracji, mówimy w istocie o niezwykle popularnym reżimie. O reżimie, w którym odbywają się wolne wybory. Nieliberalna demokracja jest zatem ustrojem opartym na rządach większości, która świadomie ceduje władzę na swoich reprezentantów. To bardzo interesujące, szczególnie, gdy porównamy tę sytuację z okresem największego nasilenia totalitaryzmu w Związku Radzieckim. W latach 30. i 40. XX w., gdy terror był największy, jednocześnie społeczeństwa były najbardziej zmobilizowane do działania. Tak jak dziś odbywają się tajne głosowania, podczas których każdy może w sekrecie postawić krzyżyk przy nazwisku wybranego polityka, tak wtedy można było skrycie kogoś zadenuncjować. Do urzędów, gdzie to robiono, ustawiały się długie kolejki. Najwyraźniej tajność ma w sobie coś, co daje obywatelom poczucie siły. Wynika z tego, że demokratyzacji i terroru nie da się od siebie łatwo oddzielić.

Politykom, o których dziś mówimy, nie tylko udaje się uzyskać stanowisko w wyniku wolnych wyborów. Powoływane przez nich rządy dysponują silnym mandatem. Koncentrują swoje wpływy w egzekutywie, a następnie zaczynają wojnę ze wszystkimi niezależnymi instytucjami: sądami, mediami, organizacjami obywatelskimi.

Jednak sukces nieliberalnych demokracji wynika nie tylko z tej praktyki, ani również nie z tego, że w relatywnie krótkim czasie prowadzą one do zamknięcia społeczeństw przed światem zewnętrznym, czy też z tego, że promują skrajnie konserwatywne zasady współżycia społecznego. Wynika on ze sposobu, w jaki sposób reprezentanci większości traktują mniejszość.

Debata Tischnerowska Kultura Liberalna_Maciej Spychal_013
Prof. Shalini Randeria, prof. Marcin Król, prof. Timothy Snyder i prof. Iwan Krastew.

Jest taki dowcip, w którym trzej chłopcy – Niemiec, Francuz i Szwajcar – dyskutują o tym, skąd biorą się dzieci. Niemiec mówi, że dzieci biorą się z nieba i że ludzie znajdują je pod drzwiami swoich domów. Francuz go wyśmiewa, tłumacząc, że dzieci biorą się z sypialni rodziców. Obaj zaczynają się kłócić, a wtedy Szwajcar krzyczy: „Proszę, nie generalizujcie! Bywa różnie, w zależności od kantonu!”. Nieliberalna demokracja nie ma w sobie nic z tego trzeciego zdania. Jej zadaniem jest przede wszystkim wykazanie, że jeśli ktoś ma inne zdanie niż większość, to jest to zdanie błędne. I choć przekonuje mnie wypowiedź Marcina Króla, z której wynika, że historia Europy składa się z następujących po sobie cykli, w których przeważa raz liberalizm, a raz demokracja, to jednak sądzę, że im więcej będziemy mieć nieliberalnych demokracji, tym gorzej dla Unii Europejskiej. Jesteśmy więc dziś w wielkiej mierze w takiej sytuacji, jak ów lojalny oficer z „Marszu Radeckiego”. Jeśli chcemy, by Unia istniała, zacznijmy lepiej wszyscy mówić po niemiecku.

Timothy Snyder: Chciałbym poprosić teraz o głos Shalini Randerię. Jak kwestia recepcji demokracji i liberalizmu wygląda dziś na globalnym Południu? I czy współcześnie język liberalny nie jest skierowany przeciw samemu liberalizmowi?

Shalini Randeria: Demokracji udało się rozpowszechnić o wiele lepiej niż liberalizmowi. Częściowo stało się tak dlatego, że istnieje jedynie ograniczona przestrzeń dla wolności jednostki w państwach Afryki, Ameryki Łacińskiej czy Azji Południowej, w społeczeństwach które są bardzo komunitariańskie. Wielu naukowców starało się przekonywać, że możliwa jest tam demokracja nie tyle liberalna, co właśnie komunitariańska, czyli taka, która gwarantuje prawa poszczególnym grupom, jest zdolna instytucjonalizować różnice między nimi, budować instrumenty prawne zapewniające tolerancję oraz zadawać pytania o dopuszczalny poziom zróżnicowania społeczeństwa, który ustrój jest w stanie jeszcze unieść. To jest właśnie przypadek Indii.

Nacjonaliści domagają się likwidacji wszelkich specjalnych uprawnień dla mniejszości, uznając je za formę dyskryminacji grupy większościowej. Posługują się liberalnym słownikiem, ale skutkiem tych działań jest pogwałcenie substancjalnej równości obywatelskiej. | Shalini Randeria

Zarówno ideały demokratyczne, jak i liberalne dotarły do Indii, a także do wielu skolonizowanych krajów w warunkach, których nie można nazwać ani demokratycznymi, ani liberalnymi. W Indiach o ideały demokratyczne i liberalne walczono – paradoksalnie – w geście sprzeciwu wobec europejskiej dominacji. Nie są zatem w żadnym razie prezentem cywilizacji europejskiej dla reszty świata. Kiedy Gandhiego zapytano o to, co sądzi o zachodniej cywilizacji, ten odpowiedział: „To mógłby być dobry pomysł”.

Debata Tischnerowska Kultura Liberalna_Maciej Spychal_012

Europa wytworzyła nie jedną, ale wiele twarzy modernizacji. I tak – podczas gdy Stary Świat się sekularyzował, w koloniach trwała intensywna działalność misyjna. Podczas gdy w Europie myślano o prawach człowieka, w koloniach panował zupełnie inny klimat intelektualny.

Gdy więc w Indiach budowano demokrację komunitariańską, bardzo świadomie oparto ją na zupełnie innych zasadach niż te, które znaleźć można na Zachodzie. Nie były to zasady indywidualizmu, a Indie nie przeszły przed demokratyzacją procesu sekularyzacji. Sekularyzacja – owszem – następuje teraz, lecz już po demokratyzacji i bez stadium indywidualizacji. Mówię o tym dlatego, że kolejność sekwencji tego rodzaju jest niesłychanie istotna dla charakteru nowoczesności, która się powstaje na skutek tych procesów.

Z racji na specyfikę naszego kraju nauczyliśmy się myśleć o ochronie mniejszości i znaleźliśmy formułę instytucjonalizacji tej ochrony znacznie wcześniej niż Europejczycy. W strukturze politycznej Indii nie sposób jest określić dominującej religii, czy przeważającej kultury, ponieważ w punkcie wyjścia jest to społeczeństwo o zbyt wysokim poziomie zróżnicowania. Dziś Indie się zmieniają.

Debata Tischnerowska Kultura Liberalna_Maciej Spychal_016
Prof. Shalini Randeria

Narendra Modi, obecny premier Indii, mówi o sobie: „Jestem patriotą, jestem nacjonalistą, jestem hindusem”. Takie stwierdzenie byłoby nie do pomyślenia jeszcze 20-30 lat temu. Modi zrównuje tym samym indyjskość z hinduizmem, a w rezultacie uznaje muzułmanów i chrześcijan zamieszkujących Indie za obcych. Dlaczego? Ponieważ ich religie powstały poza granicami Indii. Ten niebezpieczny argument może prowadzić do otwarcia debaty na temat „jedynie słusznych i obowiązujących wartości cywilizacyjnych Indii” – co z kolei bardzo przypomina mi to, co słyszymy z ust Władimira Putina, który powołuje się na wartości rosyjskie. Już samo mówienie w imieniu jakiejś większości, może prowadzić do jej stworzenia. Żadna większość nie istnieje przed określeniem jej granic. Jedną ze strategii jej wykreowania jest dostarczenie narracji historycznej, co właśnie dokonuje się w Indiach wraz z przepisywaniem podręczników do historii. W większości z nich trwa reprodukcja historii, wynajdowanie coraz to nowych narodowych tradycji.

Hasło indyjskich nacjonalistów to „sprawiedliwość dla wszystkich”. Powołując się na nie, domagają się likwidacji wszelkich specjalnych uprawnień dla mniejszości, w tym wspólnot religijnych, uznając je za formę dyskryminacji grupy większościowej. Posługują się więc liberalnym słownikiem braku dyskryminacji, wolności religijnej i proceduralnie rozumianej równości, ale skutkiem tych działań jest pogwałcenie substancjalnej równości obywatelskiej. Co więcej, hinduizm zostaje uznany za jedyną liberalną religię, ponieważ tylko on nie nakazuje nawracania niewiernych. Pozostałe prowadzą działalność prozelityczną – w związku z czym są nieliberalni i łamią zasadę tolerancji. To wszystko sprawia, że bardzo trudno zaatakować tę politykę za pomocą liberalnego słownika, ponieważ ona sama posługuje się ideami liberalnymi, a jednak wykorzystuje je do realizacji celów nieliberalnych, głównie do poprawy pozycji większości.

W wierszu Konstadinosa Kawafisa „Czekając na barbarzyńców” oczekuje się nadejścia barbarzyńców z zewnątrz, a kiedy ci nie przychodzą, ludzie czują się zawiedzeni, ponieważ to właśnie zewnętrzni barbarzyńcy dawali im pewne poczucie wspólnoty i sensu. Wiele społeczeństw chętnie dostrzega barbarzyńców poza sobą. Kiedy dorastałam w Indiach w latach 60., tym zewnętrznym sprawcą wszelkich nieszczęść zawsze była CIA lub – jak mówiono w oficjalnym dyskursie – „zagraniczna ręka” (foreign hand). Dziś może to być Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Światowa Organizacja Handlu czy Bank Światowy. W każdym z tych przypadków mamy do czynienia z barbarzyńcą zewnętrznym. Tymczasem, moim zdaniem, wyzwanie polega na tym, że musimy najpierw stawić czoła barbarzyńcom przychodzącym z wnętrza naszych społeczeństw.

Debata Tischnerowska Kultura Liberalna_Maciej Spychal_018
Prof. Iwan Krastew

Timothy Snyder: Każda z wypowiedzi dotykała rozmaitych wątków, ale wydaje mi się, że poruszyły one co najmniej dwa zasadnicze problemy. Po pierwsze, stajemy w obliczu procesu społecznego konstruowania grup większościowych, które w założeniu mają być trwałe, ponieważ opierają się o kryterium etniczne lub religijne. Jak słusznie zauważyła profesor Randeria są one tworzone sztucznie – czy zdolność do tworzenia takich większości powinniśmy uznać, za nowy rodzaj władzy? Nie wszędzie bowiem jest to równie łatwe – ktoś może być zdolny do stworzenia większości na Węgrzech, ale już nie w Stanach Zjednoczonych.

Shalini Randeria: W tych państwach, gdzie potęgi kolonialne dowolnie wyznaczały granice, mamy obecnie do czynienia z głęboko podzielonymi społecznościami. Aby wpisać się w model europejskiego, homogenicznego państwa narodowego – a ten model w XX w. był również eksportowany przez Zachód – potrzebne jest stworzenie homogenicznego państwa narodowego. Czy da się tego dokonać jedynie na podstawie wspólnoty etnicznej lub religijnej – to już całkowicie inne pytanie. A jednak dziś w krajach Afryki, Azji Południowej i Południowo-Wschodniej większości społeczne buduje się właśnie na takich podstawach.

Timothy Snyder: Z tym wiąże się moje drugie pytanie – czy przypadkiem demokracja i liberalizm nie operują na różnych poziomach? Być może liberalizm zdolny jest do funkcjonowania na poziomie międzynarodowym, co widzimy chociażby w przypadku globalnych instytucji gospodarczych – podczas gdy demokracja lepiej sprawdza się na niższym poziomie, np. państwowym. Taki stan rzeczy może mieć przełożenie na sposób tworzenia owych większości, o których rozmawiamy. Dobrym przykładem jest strategia obrana przez Władimira Putina, który przedstawia świat zewnętrzny jako ziejącą nienawiścią, zepsutą liberalną większość, nastającą na bronione przez Rosję wartości tradycyjne. Innymi słowy: Rosja prezentowana jest nie jako mocarstwo nuklearne grożące innym państwom, ale jako ostoja gnębionej przez resztę świata mniejszości. Wydaje mi się, że wewnątrz Unii Europejskiej mamy do czynienia z podobnymi sposobami uprawiania polityki. Za każdym razem, gdy wybrany demokratycznie polityk stwierdza, że nie może zrealizować jakiegoś postulatu ze względu na opór Brukseli, mówi tak naprawdę, że na zewnątrz istnieje pewna większość, przed którą dana wspólnota – na przykład Polacy – musi się bronić.

Marcin Król: Pojęcie większości i mniejszości jest relatywne i uwikłane w spory ideologiczne. Nie powinniśmy pokładać wielkiego zaufania w różnego rodzaju typologiach systemów demokratycznych, tworzonych przez rozmaite organizacje międzynarodowe. Opierają się one na prostych, kilkuczynnikowych kryteriach. Jeśli w danym kraju są organizowane wybory i są relatywnie wolne, jeśli istnieją partie polityczne i mogą działać względnie swobodnie, jeśli istnieją wolne media – wówczas mamy do czynienia z demokracją. Gdy z kolei któryś z tych czynników nie występuje, mamy do czynienia z krajem mniej demokratycznym. Moim zdaniem to całkowicie błędne podejście. Powinniśmy myśleć o demokracji nie tylko w kategoriach instytucji – choć są one dla jej funkcjonowania konieczne – ale w kategoriach normatywnych. Analizowanie wyłącznie procedur lub środowiska instytucjonalnego prowadzi niekiedy do absurdalnych rezultatów. Rok temu jedna z organizacji monitorujących stan demokracji na świecie podliczyła liczbę krajów demokratycznych, a następnie zbadała frekwencję wyborczą w każdym z nich. Na 214 analizowanych państw, Polska znalazła się na 176 miejscu za Chinami, ale przed Kamerunem. Z tego rodzaju wyliczeń nie da się wyprowadzić żadnych sensownych wniosków.

Debata Tischnerowska Kultura Liberalna_Maciej Spychal_019
Prof. Shalini Randeria

Iwan Krastew: Chciałbym odnieść się do tego, co to oznacza być dzisiaj w większości, ponieważ mam wrażenie, że pod tym względem wiele się ostatnio zmieniło. Spośród 34 krajów OECD jedynie w czterech rządy tworzone są przez jedną partię. W pozostałych władze sprawują koalicje. Co więcej, w każdym z tych krajów odbywają się rozmaite wybory – prezydenckie, parlamentarne, lokalne – w których mogą zwyciężać rozmaite ugrupowania, niekoniecznie te dominujące w parlamencie. Reprezentowanie większości stało się politycznie bardziej skomplikowane, także ze względu na częste badania nastrojów społecznych. Z sondaży możemy dowiedzieć się, że w danej kwestii większość obywateli popiera rozwiązanie A, ale rząd decyduje się na wybór rozwiązania B. Czy to oznacza, że władza przestała reprezentować obywateli? I co zrobić w sytuacji, gdy większość jest tak znacznie bardziej niestabilna niż niegdyś, kiedy to scenę polityczną wyznaczały jasne podziały o charakterze ideologicznym?

Być może z tego powodu Władimir Putin nie dąży do stworzenia zwykłej większości, ale większości przygniatającej. To większość, która sprawia, że wszelka opozycja traci legitymizację, a przynależność do mniejszości ma być dowodem błędnego myślenia. Oto na czym polega paradoks Władimira Putina – dlaczego ktoś, kto według wiarygodnych sondaży mógłby swobodnie wygrać uczciwe wybory, nigdy nie organizuje wolnych wyborów. Nie tylko fałszuje wybory, ale jeszcze robi to tak, by wszyscy wiedzieli, że wybory są zmanipulowane. Po pierwsze, taka polityka służy przekonaniu obywateli, że nie ma alternatywy. Po drugie, rosyjskiemu przywódcy chodzi o zdobycie nie tyle demokratycznej, co autorytarnej legitymizacji. Putin potrzebuje tak wysokiego poparcia, by przypisać sobie prawo do wyznaczania i zmieniania reguł gry. Spadek poparcia, nawet do poziomu 60 proc. – o którym lider państwa demokratycznego mógłby tylko pomarzyć – jest dla prezydenta Rosji niebezpieczny, ponieważ podważa tak rozumianą legitymizację jego władzy. Analizując rzecz z tego punktu widzenia, możemy uznać, że również zajęcie Krymu było do pewnego stopnia motywowane polityką wewnętrzną Rosji. Potrzebne było do odbudowania owej przygniatającej większości.

Druga zasadnicza zmiana, z jaką mamy dziś do czynienia, polega na tym, że coraz częściej komunikujemy się jedynie z ludźmi o poglądach podobnych do naszych. Jeszcze przed 30 laty połowa Amerykanów mieszkała w okolicach, gdzie zarówno Partia Demokratyczna, jak i Partia Republikańska miała szanse na wygraną. Dziś 70 proc. mieszka w okręgach zdominowanych przez jedną z partii. Mamy więc do czynienia z bardziej homogenicznymi wspólnotami. Przyczyniają się do tego również media społecznościowe, gdzie stykamy się przede wszystkim z ludźmi o podobnych poglądach. Dlaczego ludzie, którzy dwa lata temu wyszli na ulice Moskwy, w roku 2012 uznali, że tworzą większość, która może zmienić system? Na podstawie zmian, które dostrzegli w gronie ich znajomych na portalach społecznościowych. Kiedy użytkownik widzi, że pewna część jego znajomych zmienia swoje poglądy, odnosi zwykle mylne wrażenie, że oto tworzy się nowa większość – a ludzie wychodzą na ulice wtedy, kiedy uważają, że są w większości.