Błażej Popławski: Czy lubi pan koncertować przed widownią studencką? Trudno wyobrazić sobie juwenalia w Warszawie bez pana udziału.
Kazik Staszewski: Od samego początku naszej kariery, jeszcze w okresie, gdy koncertowaliśmy głównie w warszawskim klubie Riviera-Remont i toruńskiej Odnowie, na nasze koncerty przychodzili prawie sami studenci. Skład audytorium nie jest jednak dla mnie priorytetem. Dzielę koncerty na udane i nieudane.
Czy lubię grać dla braci studenckiej? Pewnie, że tak! Studenciaki się bawią, a my razem z nimi. Zapewne części z nich jest wszystko jedno, kto przed nimi występuje. Koncerty na Uniwersytecie Warszawskim to zupełnie inna historia. Wydarzenie to ma już bogatą, 18-letnią tradycję, osiągnęło „pełnoletniość”. Uczestnictwo w juwenaliach jest dla mnie szczególnie ważne. Zawsze wpisujemy je w majową trasę „Kultu”.
A kultura studencka wczoraj i dziś – jakie zmiany pan dostrzega? Czy młodzież bawi się inaczej?
W czasie moich studiów imprezowanie odbywało się pod hasłem nadgryzania zakazanego owocu. Wtedy wszelka działalność kulturalna stanowiła szansę dotarcia do rzeczy, które postrzegano jako nielegalne i trudno dostępne. Pojawiali się u nas wykonawcy, którzy byli „na indeksie”, choćby Przemysław Gintrowski czy Teatr Ósmego Dnia. Komuna widocznie przymykała na to oko. Organizacją tych koncertów nie zajmowały się wcale takie ruchy, jak Niezależne Zrzeszenie Studentów – które było wówczas zdelegalizowane – tylko Socjalistyczny Związek Studentów Polskich, czyli instytucja kolaborująca z reżimem.
W okresie studiów większość wieczorów spędzałem w warszawskich domach akademickich, głównie przy ul. Żwirki i Wigury. Jako warszawiak integrowałem się przede wszystkim z przyjezdnymi. | Kazik Staszewski
Po 1989 roku cały ten sztafaż ideologiczny zniknął. Studenci zdają się dzisiaj znacznie mniej rozpolitykowani. W realiach skomercjalizowanej kultury uzyskali szeroką paletę wyborów: kogo słuchać, na czyje koncerty chodzić, jak spędzać czas wolny. Dawniej, gdy do Proximy czy Hybryd przyjeżdżał „trzecioligowy” brytyjski zespół, to na koncert waliły tłumy. Teraz, z racji większej liczby imprez tego typu, wielu uznanych wykonawców często występuje przed niepełną publicznością. Oferta kulturalna jest znacznie obfitsza, a głód kultury wśród studentów nie jest już taki, jak dawniej.
Jak pan wspomina swoje czasy studenckie? Studiował pan socjologię w Warszawie – czy bywał pan wówczas w akademikach?
W sumie w Instytucie Socjologii przy ul. Karowej spędziłem niemal dekadę. Praktycznie studiowałem trzy lata. Po wzięciu pierwszego urlopu dziekańskiego studiowanie stało się fikcją. Czynnikiem, który decydował o ilości czasu spędzonego na uczelni, nie był – jak ma to miejsce dzisiaj – interes, chęć zarabiania pieniędzy i jak najszybszego wejścia na rynek pracy, lecz po prostu strach przed pójściem w kamasze. W moim przypadku sprawa była jednak nieco bardziej złożona, nie chodziło mi tylko o ominięcie służby wojskowej. Muzyka zaczęła anektować coraz większe obszary mojego życia. Zabrakło czasu na chodzenie na wykłady.
Gdy w 1985 r. do Polski przyjechał Michaił Gorbaczow, chłopaki z domu przy Żwirkach spalili czerwoną flagę. Szybko nastąpiła pacyfikacja domu studenckiego. | Kazik Staszewski
W okresie studiów większość wieczorów spędzałem w domach akademickich, głównie przy ul. Żwirki i Wigury. Jako warszawiak integrowałem się przede wszystkim z przyjezdnymi. Bardzo odpowiadała mi swobodna atmosfera. Wielokrotnie zdarzało mi się przynosić do akademika nagrane na kasecie własne kawałki – słuchaliśmy, zastanawialiśmy się, czy są czegoś warte. Przede wszystkim jednak imprezowaliśmy.
Tak jak w „Mars napada”, gdzie śpiewa pan: „Jeden koleś, co w Londynie od kilku lat żyje, twierdzi, że w akademikach najlepiej się pije”?
Dokładnie. W akademikach nauczyłem się pić alkohol. W ogóle to byłem pełen podziwu dla moich znajomych – ja po imprezie wsiadałem w autobus i szybko wracałem do mamusi i babci. Mogłem się wyspać, spokojnie pouczyć. Mieszkańcy akademików tak łatwo nie mieli. Oni skazywali się na wieczny meksyk, imprezy do białego rana, a za dnia wypełniali zwykłe obowiązki studenckie.
Udało się utrzymać jakiekolwiek relacje ze znajomymi z akademika?
Z kilkoma osobami z tamtych czasów nadal utrzymuję kontakt. Częściej są to osoby urodzone poza Warszawą, które przyjechały do stolicy na studia i zamieszkały w akademikach, niż rdzenni warszawiacy.
Spytam jako historyk: czy akademiki były przestrzenią nie tylko do zabawy, ale także miejscem narodzin kontrkultury muzycznej, podważającej nie tylko konformizm obyczajowy, ale także polityczny w PRL?
Akademiki zawsze były bardzo ostro antykomunistyczne. Gdy w 1985 r. do Polski przyjechał Michaił Gorbaczow, chłopaki z domu przy Żwirkach spalili czerwoną flagę. A lokalizacja akademika – przy samej trasie przejazdu z lotniska na Okęciu – była newralgiczna. Szybko nastąpiła pacyfikacja domu studenckiego. Jeden z moich przyjaciół prawie wyleciał wtedy ze studiów.
Dla mnie jednak życie na uczelni nigdy nie wiązało się z kontestacją, ani też z popularyzacją jakiejkolwiek ideologii politycznej. W subkulturze punkrockowej traktowaliśmy i komunistów, i opozycję jako działania wewnątrz pewnego systemu, którego nie chcieliśmy być częścią.
Wiem, że ma pan dwóch synów. Zgodziłby się pan, żeby mieszkali w akademikach?
Oczywiście, że tak – swój rozum przecież mają.