Karolina Wigura: Akademiki przestały być w Polsce wyznacznikiem wspólnego doświadczenia, kuźnią grupowej solidarności. To efekt szerszego zjawiska społecznego?

Antoni Sułek: Akademiki zanikają, podobnie jak rozmaite instytucje łączące, które jeszcze kilkadziesiąt lat temu uwspólniały doświadczenie jednostek. W domach studenckich mieszkała wprawdzie względnie wąska grupa społeczna – ale oprócz nich istniały i inne formy, można powiedzieć, skoszarowania: służba wojskowa czy hotele robotnicze. Mieszały one ludzi z rozmaitych regionów, z miast i wsi, i miało to pozytywny wpływ na bogactwo doświadczenia społecznego.

 

A może zjawisko to wiąże się także ze zmianą charakteru edukacji na poziomie wyższym?

Dawniej uczelnie miały szeroką bazę rekrutacyjną i nie były regionalne. Unikatowe w skali kraju wydziały przyciągały ambitnych maturzystów nawet z bardzo odległych części Polski. Dziś uniwersytety służą przede wszystkim młodzieży z danego województwa. Zaś uczelnie warszawskie – młodzieży stołecznej i z okolic Warszawy. Oczywiście, wciąż jest tak, że ambitniejsze osoby przyjeżdżają z innych ośrodków, ale statystycznie jest ich mniej. Zatem nie w samych akademikach tkwi przyczyna, ale w rozpowszechnieniu się szkół wyższych i w ich regionalizacji. To ważna zmiana. Akademik, podobnie jak uniwersytet, był niegdyś miejscem spotykania się studentów o rozmaitym doświadczeniu społecznym. Nie chodzi tylko o to, że byli z różnych części kraju, ale że niektórzy byli ze wsi, inni z małych miasteczek, inni wreszcie – z dużych, i to różnych, miast. Dziś studenci przychodzą na uniwersytet ze znacznie uboższym doświadczeniem. Być może, jeśli ktoś studiuje biologię i fizykę, nie ma to szczególnych konsekwencji. Ale w takich miejscach jak Instytut Socjologii UW, gdzie wrażliwość przyszłego badacza zależy w wielkiej mierze od tego, z iloma rozmaitymi ludźmi w życiu się zetknął, to niezwykle istotne. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat Instytut Socjologii społecznie się zamknął.

Jestem sceptyczny wobec porównywania relacji z sieci wirtualnej z zawieranymi w rzeczywistości. Instytucje społeczne takie jak akademiki budowały realną wrażliwość ludzi na różnorodność. | Antoni Sułek

Ma pan na myśli, że studiuje tu tylko wyższa klasa średnia?

Tak. Z rodzin inteligenckich. Osoby, które choć są często bardzo zdolne i pracowite, mają niewielki kontakt z tym, o czym później będą mówić – ze społeczeństwem polskim. Łączy ich brak wyobrażenia o tym, jak bardzo różnorodne jest to społeczeństwo. Dlatego większość studentów wybiera później stołeczne tematy. Zajmują się obsługą rynku, demokracji, programów europejskich bądź społeczeństwa obywatelskiego – i to w Warszawie. To rodzaj zamknięcia stratyfikacyjnego. Wielu studentów z konieczności powiela szablony pochodzące ze środowiska rodziców. Ostatnio przyszła do mnie doktorantka, która chciała napisać pracę o ukrywaniu Żydów na wsi podczas II wojny światowej. Zapytałem ją: „Proszę pani, czy była pani kiedykolwiek na wsi?”. Trochę zmieszana, odpowiedziała: „Kiedyś byłam u jednej koleżanki pod Warszawą. I w Bukowinie”. Wieś to inny świat. W naszym Instytucie z pasją bada go Izabella Bukraba-Rylska. Ale większość studentów odkrywa wieś jako zupełną egzotykę.

Mówi pan, że studenci po warszawskiej socjologii obsługują dziś stołeczne społeczeństwo obywatelskie. Wiąże pan z tym również popularność ruchów i studiów miejskich?

Nasz wydział jest dziś skierowany w stronę abstrakcji i idei. Nawet jeśli interesuje nas miasto, to w sensie miasta stołecznego, gdzie robi się politykę i gdzie lęgną się idee. Warszawa jako społeczna mozaika jest natomiast przez socjologów rozpoznana tylko w bardzo ograniczonym zakresie. Nie mamy statystyk, ale gdy byłem dyrektorem Instytutu, i jeszcze wręczaliśmy indeksy studentom pierwszego roku, miałem zwyczaj mówić tym, którzy pochodzili spoza Warszawy, że szczególniej ściskam ich dłonie, bo trudniej było im przebyć wszystkie etapy, aby tu dotrzeć. Studia wymagały od nich większej determinacji. To była wyjątkowo wartościowa grupa, pełni pasji licealiści, którzy uważali, że trzeba spróbować dostać się daleko i mieli dość siły, aby przekonać o tym całe swoje otoczenie. Z mojego rocznika cztery osoby z akademika na Kickiego zostały profesorami socjologii.

Akademik był miejscem, gdzie mieszkali ludzie, którzy uciekli od kontroli. Od bardzo autorytarnej szkoły, od bardzo restrykcyjnego, tradycyjnego domu. | Antoni Sułek

A może te formy różnorodnej socjalizacji, czy jak pan mówi – skoszarowania – nie znikły, ale zmieniły charakter? Dziś wiele osób powiedziałoby to samo o oddziaływaniu portali społecznościowych.

To jest rzeczywistość wirtualna. Jestem jednak sceptyczny wobec porównywania relacji z sieci wirtualnej z zawieranymi w rzeczywistości. Natomiast instytucje społeczne takie jak akademiki budowały realną wrażliwość ludzi na różnorodność. I nie tylko. Kładły podwaliny pod rozumienie solidarności u ludzi w szczególnym momencie życia – przechodzących przez okres formacyjny, zawieszonych między światem dorastania i dorosłości, wykorzenionych z własnych rodzin przez wyjazd często setki kilometrów od rodzinnego domu. Akademik nie był amorficzny, ludzie wiązali się ze sobą na rozmaite sposoby – np. przez kierunki studiów. W domach studenckich funkcjonowały różnego rodzaju ziomkostwa, kształtowały się nowe identyfikacje. Rozwijała się też wrażliwość na innych, zauważalna choćby w nieformalnych systemach samopomocy studenckiej. Pożyczano sobie notatki, pieniądze, wzajemnie udzielano korepetycji. Sam pamiętam – opisywałem to zresztą kiedyś w artykule „Prowincjusz w Warszawie” [1] – jak po przybyciu do Warszawy w 1963 r. poszedłem do kościoła św. Krzyża i przy wejściu zostawiłem walizkę z całym swoim dobytkiem. Wręczył mi ją po chwili młody chłopak, informując dyskretnie, że „tutaj też kradną”. Potem pojechał ze mną na Kickiego, by zamieszkać tam „na waleta”. W moim pokoju było już dwóch starszych studentów socjologii, każdy z nas pochodził z wiejskich regionów Polski. Wieczór minął na rozmowach. A nad ranem obudziło mnie zawodzenie dochodzące zza okna: „Jagody, jagody, jagody!”. Sprzedawczynię próbował uciszyć jeden z kolegów: „A przestanieszże babo!”. Kobieta odpowiedziała: „A jak wy cholery do rana…”. W tym momencie dowiedziałem się, na czym polega tzw. życie kulturalne i towarzyskie studentów. I jak tu nie mieć sentymentu?

Mówił pan o doświadczeniu społecznej różnorodności, jakie mieli dawniej mieszkańcy akademików. A czy można mówić o doświadczeniu wspólnej socjalizacji? Czy studenci uczyli się jedni od drugich zasad zachowania, rozmowy, towarzyskości?

Chyba tak było. Akademik był na pewno agendą wielkiego miasta. Uczyliśmy się rozmawiać. Na Kickiego, gdzie mieszkałem, działał klub „Ubab”. Kierownictwo było ambitne, więc przychodzili intelektualiści, politycy, artyści, pamiętam Kociołka, Rakowskiego, Kisiela, Zbyszka Cybulskiego, „komandosów”… Ale zarazem akademik był miejscem, gdzie mieszkali ludzie, którzy uciekli od kontroli. Od bardzo autorytarnej szkoły, od bardzo restrykcyjnego, tradycyjnego domu. Studia były dla ludzi mieszkających w akademikach potężnym haustem wolności. Dla niektórych za głębokim. Opowiem pani anegdotę. Początek mojego pobytu w akademiku, bal wiosenny, starsi studenci stukają butelkami z piwem w stoły i wesoło śpiewają „Elegię na śmierć Ludwika Waryńskiego”. Mnie się to wydawało potwornym świętokradztwem. To była dla mnie piękna postać, ładny wiersz, a oni go tak profanowali. Ale w końcu sam dołączyłem do kompanii, poczułem rozkosz bluźnierstwa, choć Waryńskiego dalej mam w sercu.

W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat Instytut Socjologii społecznie się zamknął. | Antoni Sułek

Politykowało się?

To było bardzo żywe, swobodne i dla władzy kłopotliwe środowisko. Mieliśmy nawet własny radiowęzeł, radio bez cenzury – do czasu. Pamiętam, gdy w 1966 r. Andrzej Polowczyk, student socjologii spod Gdańska, zrobił audycję w 10. rocznicę powstania budapeszteńskiego. Wybuchła burza! Na „Kicu” powstały wtedy „Nowe Formy”, a zrobiona przez Józka Dajczgewanda z Łodzi gazetka ścienna nazywała się „Karol”, wiadomo który, a wstępniak kończył się słowem „Grzmiało”. Potem był Marzec ‘68. Ludzie z akademików zaryzykowali wtedy więcej niż inni, wielu z nich zniknęło, dlatego przypomniałem ich imiona.

Nawet Trubadurzy nagrali o nas piosenkę: „Znamy się tylko z widzenia / I jedno o drugim nic nie wie / Przez ulicę szeroką jak rzeka / Uśmiechamy się czasem do siebie, do siebie”.

Przypis:

[1] Antoni Sułek, „Prowincjusz w Warszawie”, „Gazeta Stołeczna”, nr 172, 24 lipca 1998, s. 10.

 

* Transkrypcja wywiadu: Michał Jędrzejek, Anna Olmińska, Jakub Sypiański, Viktoriia Zhuhan.