Lubicie rozwiązywać zagadki? Tropić ślady? Bawić się w detektywa? Ja tak – i dlatego czytuję kryminały (zanim zaczęło to być modne, wraz z Mankellem i Marininą), a mój syn, wciąż z racji wieku będący na etapie półanalfabety, uwielbia rozwiązywać zagadki i łamigłówki, zwłaszcza te w formie labiryntu. Jego pasja bywa nieco uciążliwa, gdy w dowolnym miejscu i czasie rzuca się na esy-floresy ozdobnej balustrady czy wzór obicia kanapy, usiłując palcem odnaleźć upragniony koniec, punkt docelowy. Jako że to zabawa niewinna i darmowa, przyjmowałam ją dotychczas z melancholijną cierpliwością. Tym bardziej, że podsuwane ku rozrywce książeczki z labiryntami czy zagadkami zazwyczaj kwitowane były lekceważącym parsknięciem i rozwiązywane z prędkością światła (a nie tego oczekuje rodzic, który wysupłał z kieszeni kilkanaście złotych i pragnie zająć potomka przez czas godziwie długi).
Dopiero dwie książki wydane przez Naszą Księgarnię spełniły nasze rodzinne, nie ukrywam, wysokie oczekiwania. Thomas Flintham w „Labiryntach nie z tej ziemi” i „Łamigłówkach nie z tej ziemi” dał synowi prztyczka w nos i zmusił do porządnego główkowania. „Labirynty nie z tej ziemi” zawierają ponad 70 łamigłówek w formie labiryntów, od kilku w miarę prostych, do takich, których rozwiązanie wymagało mamy, taty, gumki i ostrzenia ołówka. Już poziom skomplikowania wywołał entuzjazm potomka, wzmocniony przez nietypowe kształty, formy i przedmioty, po które sięgnął rysownik, konstruując zagmatwane korytarze. Labirynt nie musi przecież mieścić się w kwadracie czy prostokącie, a jego ścieżki nie muszą układać się w portret pewnej słynnej osoby (casus kukurydzy w Kurozwękach…), ale równie dobrze zagadka może znajdować się w piórach sowy, stogu siana czy wśród gałęzi nocnego lasu. Łamigłówkom towarzyszą krótkie historyjki, gdyż przejście labiryntu to równocześnie wykonanie zadania – zaprowadzenie pająka do muchy czy kreta do ucha tańczącego niedźwiedzia, który nie daje gryzoniowi spać, wywijając hołubce nad jego norką.
Również „Łamigłówki nie z tej ziemi” zmuszą pociechę do pracy umysłowej i ćwiczenia szarych komórek, co więcej zabierze się za nie sama i bez przymusu! Na każdej stronie znajdzie coś innego: a to łączenie kropek (a nie jest ich marne dziesięć, ale dużo, dużo więcej), a to szukanie różnic, wynajdywanie zagubionych na rysunkach szczegółów czy rozplątywanie zagmatwanych linii i dopasowywanie do siebie pasujących elementów. Zadania są wplecione w historie, jak np. te o przygodach Olbrzymiego Rycerza ścigającego Złodzieja Złota. Rozwiązanie każdej kolejnej zagadki sprawia, że pomagamy rycerzowi dopaść rabusia. Na kartach tej książki pojawiają się także niegrzeczne roboty, królikowęże, Sonia jeżdżąca na krokodylu-wegetarianinie czy Śpiewający Pies – jednym słowem, porządna dawka humoru i lekkiego absurdu.
Oprócz tego, że obie książki są po prostu rozrywką, mają też funkcję edukacyjną, czyli coś, nad czym żaden rodzic nie przejdzie obojętnie. Rozwijają spostrzegawczość, pomagają ćwiczyć koncentrację, kształcą umiejętność logicznego myślenia i szukania nieszablonowych rozwiązań. Wymagają od dziecka (a czasem i wezwanego na pomoc dorosłego) pełnego zaangażowania i dają dużą satysfakcję z rozwiązania naprawdę trudnego zadania. A na koniec wisienka na torcie – obie książki są biało-czarne, co moim zdaniem jest dodatkowym plusem, bowiem po rozwiązaniu wszystkich zagadek, zamiast z żalem odłożyć je na półkę lub odnieść na szkolną zbiórkę makulatury, można powiedzieć: A teraz koloruj!
Książki:
Thomas Flintham, „Labirynty nie z tej ziemi” i „Łamigłówki nie z tej ziemi”, tłum. Agata Napiórska, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 2014.
Rubrykę redaguje Katarzyna Sarek.