A nie mówiłam?! Metoda małych orbanowych kroczków znów wcielona w życie. Czasem myślę, że ów facet siedzi i zastanawia się, jakiego legislacyjnego psikusa tym razem spłatać własnemu narodowi, a przy okazji – całej europejskiej wspólnocie. Skoro wyborcy zdecydowali, to przywódca Fideszu ma cztery kolejne lata na dowolne wręcz eksperymenty na żywym organizmie, to kto mu eksperymentować zabroni… A dlaczego? Bo dali mu do tego prawo. A że teraz protestują… Cóż, niektórzy powiedzą może, że Węgrzy to przecież nad wyraz kapryśny naród.

Nie, nie jest to aż tak proste. Ani to kaprysy narodu, ani orbanowe psoty, nie wystawianie na próbę wytrzymałości unijnych partnerów, ani nawet nie balansowanie na ostrzu noża nerwów – było nie było – sporej części pobratymców. To zwyczajne psucie państwa, a już na pewno psucie systemu, o którym już starożytni wiedzieli, że nie jest taki znów idealny. Idąc jednak po kolei – mogłoby się wydawać, że w swoim ostatnim pomyśle legislacyjnym Orbán posunął się już zdecydowanie za daleko. Otóż wydumał sobie nowy podatek i jako pierwszy w Europie postanowił, że od nowego roku dostawcy usług internetowych zapłacą 150 forintów (0,49 euro) od gigabajta danych. W każdym innym kraju na ulice wylałby się najpewniej tłum nowych oburzonych, protesty odbywałyby się w każdym większym mieście, a stosowny profil w mediach społecznościowych przejąłby koordynację i logistykę działań. Kto pamięta ACTA, ten wie najlepiej. Na węgierskim Facebooku powstała wprawdzie grupa „Sto tysięcy (ludzi) przeciw podatkowi od internetu”, którą w krótkim czasie polubiło ponad dwieście tysięcy osób. Tylko co z tego, skoro na zorganizowany tą drogą protest przyszło nieco ponad dziesięć tysięcy ludzi. Żądano przy tym rezygnacji z nowego podatku, na stosowne decyzje dając rządowi 48 godzin. Orbán się raczej nie przejął…

Dlaczego było ich tak mało? Dlaczego nie taki znów mały naród, w sprawie w świecie współczesnym istotnej, stawia się w nikłej części procenta? Rodzimi publicyści grzmią wprawdzie, że ludzie najzwyczajniej bali się wyjść na demonstrację, bo wystąpienie antyrządowe mogłoby zostać nagrane i wykorzystane przeciwko nim. Jasne, pamiętam, jak zaprzyjaźnieni młodzi węgierscy naukowcy opowiadali, że „dano im do zrozumienia”, by raczej nie wypowiadali się o Fideszu na zewnątrz, jeśli chcą robić karierę w kraju. Tyle, że część z nich „gada” dalej. Inaczej mielibyśmy do czynienia z sytuacją, w której wolność nie ma racji bytu. O ile bowiem chciałoby się myśleć wedle opisywanego przez Banjamina Constanta paradygmatu wolności starożytnych (wolnych politycznie, ale podporządkowanych państwu w kwestiach prywatnych) i nowożytnych (oddających polityczną wolność, ale cieszących się wolnościami osobistymi: wolnością od przymusu i strachu, ale także wolnością słowa, sumienia, wyznania, zgromadzeń, przemieszczania się itd.), to Orbán najzwyczajniej te prawa ogranicza. Wolność polityczną swoich obywateli dostaje w swe łapki raz za razem, jednocześnie przejmując kontrolę nad ich prywatnością. Najmniejszy choćby zamach na tę ostatnią oznacza złamanie umowy i ma prawo napawać ludzi lękiem. A przecież takich zamachów – powiedzmy uczciwie, odrobinę tylko łagodzonych po interwencjach KE czy UE – Viktor Orbán przeprowadził już cały szereg.

Ktoś powie „Węgrzy się boją” (chyba znam jakiś innych Węgrów). Ale przecież mają już całe nowe pokolenie, które nie powinno znać pewnego typu strachu. W jakimś sensie jego rolą jest „dopilnować” tego internetu – by pilnować swojego państwa. Dopóki będą się bać (na co wielu pokiwa jeszcze głowami, mówiąc, że przecież innego wyboru nie mają, a ja się czepiam), a mimo tego lęku raz za razem będą wybierać Fidesz, to wrócą do sytuacji, w której człowieka z naszej części Europy najlepiej charakteryzowało pojęcie homo sovieticus, a jedynym „wyjściem” z sytuacji była ucieczka do bezpiecznej kryjówki. Tym samym – 25 lat po upadku muru berlińskiego – w dziedzinie wolności Węgrzy zrobili gigantyczny krok wstecz. Nie tylko oddali swoją polityczną wolność w ręce Psuja, ale (trochę przez przypadek, nieuwagę, lęk czy bezmyślność) oddali mu również swoje wolności osobiste. Żeby jednak mogli je odzyskać, potrzeba czegoś więcej niż 10 tysięcy osób protestujących przeciwko podatkowi. A czy Węgrów stać na przetarcie oczu… To znów inna historia.