Jerzy Stuhr pojawia się w felietonach z tego cyklu w miarę regularnie. Niespełna trzy lata temu pisałem z uznaniem o jego refleksjach dotyczących aktorstwa i tak zwanej nowoczesności w teatrze, tu czy gdzie indziej doceniałem znaczenie jego dziennika choroby „Myślę sobie…”. Jego „Historie miłosne” trzymam na półce z ulubionymi filmami, role w „Amatorze”, „Wodzireju” i „Bohaterze roku” mógłbym oglądać na okrągło. Mam też w pamięci spotkanie przed radiowymi mikrofonami, kiedy Stuhr dostawał Berło Kultury Polskiej i wykorzystał tę okazję do rozrachunku z samym sobą – z życiem i ze sztuką. W tej właśnie kolejności, nigdy odwrotnie.
Silna osobowość, wybitny artysta. A jednak bywa z nim trudno, bo z wielkimi oporami przyjmuje jakiekolwiek polemiki ze swoimi dziełami. Pamiętam, jak po „Korowodzie” obrażał się na autorów niepochlebnych recenzji. Ostatnią rozmowę z Katarzyną Kubisiowską z „Tygodnika Powszechnego” również zaczął od wyrażenia niezgody na ocenę swego ostatniego filmu „Obywatel”. Przy okazji jego premiery przeżywamy właśnie – zapewne niezawiniony przez obu panów, tylko podyktowany względami promocyjnymi – atak Jerzego i Macieja Stuhrów. W Znaku ukazały się wywiady z nimi autorstwa Ewy Winnickiej, uzupełnione scenariuszem „Obywatela”. W „Tygodniku Powszechnym” pojawił się sam Jerzy, ale już w „Newsweeku” (45/2014) byli Jerzy i Maciej. Obaj zafrasowani, ich zasmucone oblicza przywodzą na myśl hasło „Męczarnia zwana Polską”. Tyle okładka, w środku zaś dwa wywiady z artystami. Maciej, któremu w kość dała kampania nienawiści po „Pokłosiu” Władysława Pasikowskiego, wstrzymuje się od spektakularnych sądów, mówiąc, że tworzenie przepisu na Polaka pozostawia tacie. Jerzy Stuhr uderza natomiast mocno. „Antysemityzm, płytki katolicyzm i histeryczny patriotyzm. Z tego składa się polskość obśmiewana przeze mnie w nowym filmie” – twierdzi.
Jestem krótko po obejrzeniu „Obywatela”. Wiadomo było już w trakcie produkcji, a tym bardziej po festiwalu w Gdyni, że podzieli on publiczność i krytyków mniej więcej wedle reprezentowanych środowisk. Prawica z definicji miała być przeciw, centrum i lewica – raczej za. Z festiwalu przywiózł Stuhr Nagrodę Specjalną Jury, ale sam obraz powszechnego entuzjazmu nie wzbudził. Przy okazji premiery przewidywany spór przybrał na sile. Wspomniany „Newsweek” czyni ze Stuhra męczennika za zakompleksioną Polskę, tymczasem Andrzej Horubała w „Do Rzeczy” (45/2014) zrównuje „Obywatela” z ziemią, a jego twórców z wyrozumiałością podszytą ironią nazywa „zabłąkanymi”.
Czyni to pobłażliwie, z wyższością, a jednak miałbym ochotę powtórzyć wiele z jego zarzutów. Stuhr przez całe lata nazywał się spadkobiercą Krzysztofa Kieślowskiego i – tak uważam – po „Historiach miłosnych” miał do tego prawo. Teraz jednak chce inaczej, mierząc przynajmniej tak samo wysoko. Jeżeli dobrze rozumiem zamysł „Obywatela”, ma to być „Zezowate szczęście” nowego tysiąclecia. Stuhr ze swą zwyczajnością, ale i niecodzienną vis comica od zawsze typowany był na następcę Bogumiła Kobieli. Zagrał już raz Piszczyka w nieudanym filmie Andrzeja Kotkowskiego. Teraz jednak zamienił Piszczyka na Bratka i postanowił po swojemu opowiedzieć tę samą historię.
Korzeniami sięga ona do lat 50., zahacza o marzec 1968 roku, na dłuższą chwilę zatrzymuje się przy wybuchu „Solidarności” i stanie wojennym, ale sednem filmu jest ostatnie ćwierćwiecze. Jeśli traktować poważnie diagnozę Stuhra, byłby to czas absolutnie stracony, a co gorsza – szukam właściwego słowa – podły. Czas pokrywanej szerokimi gestami i hasłami hucpy „Solidarności”, rozplenienia najbardziej ordynarnego antysemityzmu wśród zwykłych ludzi oraz bez wyjątku skompromitowanych elit, rozwiązłości księży, bezbrzeżnej głupoty mediów, no i oszustw najróżniejszego pokroju i proweniencji. W tym wszystkim Bratek, czyli Piszczyk, jako oportunista, ale i pierwszy naiwny. Grany przez Jerzego Stuhra jednym znanym od lat grymasem, jednym tonem głosu.
Martwi mnie, że „Obywatel” to film tak słaby, ale chyba jeszcze bardziej to, co mówi Jerzy Stuhr przy okazji premiery. Zadziwiające, że „Obywatela” traktuje jako swe osobiste wyznanie, zatem w nie wierzy. Nie dostrzega, że sportretował z publicystyczno-kabaretowym zacięciem najwyżej skrawek rzeczywistości, wylał wodę na młyn przyszłym oponentom. Sam miewam z Polską kłopoty, czasem drażni mnie to samo, co Stuhra. Tyle że jego film przyczynia się do utrwalenia fałszywego stereotypu. W „Obywatelu” nie ma mojej Polski.