Naukowcy nie są podzieleni w sprawie zmian klimatu
Nieprzypadkowo wiele osób wciąż uważa, że są. Dość przypomnieć, że Polska Akademia Nauk była ostatnią narodową instytucją naukową na świecie, która oficjalnie potwierdziła, że zmiany klimatyczne nie tylko zachodzą, ale także, że są powodowane przez człowieka. Stało się to dopiero siedem lat temu!
Dziś w świecie naukowym nikt już nie kwestionuje, że stężenie dwutlenku węgla dramatycznie wzrosło w ciągu ostatnich dwóch stuleci, a ten wzrost silnie oddziałuje na procesy zachodzące na Ziemi. Najnowszy raport Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu nie pozostawia już złudzeń – człowiek z całą pewnością wpływa na klimat. Wrażenie „podzielonej nauki” kreują media, które bazują na dwóch rozpowszechnionych praktykach. Dla opinii zawsze szukają kontropinii, bo zalecenie takiego działania wynika z definicji „obiektywnego” dziennikarstwa. Nieważne, czy kontropinia ma jakiekolwiek umocowanie w faktach, czy trzeba ją wyciągać spod kamienia. To trochę tak, jakbyśmy w artykule o dinozaurach głos naukowca zawsze konfrontowali z opinią zwolennika kreacjonizmu.
Drugi czynnik wiąże się z samym mechanizmem obiegu informacji i zamieniania opinii naukowych w uproszczone komunikaty. I tak: opinia mówiąca, że „nie mamy pewności co do roli człowieka w zmianach klimatu”, może nagle zostać zastąpiona przez sensacyjne doniesienie, jakoby „naukowiec zaprzeczył globalnemu ociepleniu”. Według podobnej logiki media i zaciekli krytycy tezy o zmianach klimatu chwycili się w 2009 r. rzekomej afery „Climategate”. Nie byli jednak na tyle uważni, by wczytać się w treść setek upublicznionych wtedy e-maili, ani nawet by zauważyć, że cała sprawa szybko została wyjaśniona i jedynie skonsolidowała środowisko naukowe, uznające konieczność przeciwdziałania niebezpiecznym zmianom klimatu za oczywistą.
To, że dziś Unia Europejska emituje tylko niewielką część światowego dwutlenku węgla, nie zmniejsza jej historycznej odpowiedzialności za dziesięciolecia przemysłowego trucia. | Kacper Szulecki
Kolejna rzecz: kiedyś mówiliśmy o „globalnym ociepleniu”, bo pierwsze alarmujące raporty i badania NASA wskazywały widoczny wzrost średniej globalnej temperatury, którego nie dało się wytłumaczyć naturalnymi cyklami. Po pewnym czasie wzrost temperatury wyhamował. Klimatolodzy wyjaśnili to w sposób spójny: w naszym systemie planetarnym niewiele zjawisk zachodzi w sposób liniowy, za to wiele zależy od tzw. punktów zwrotnych. Liczne badania sugerują, że prawdopodobieństwo wystąpienia tych punktów rośnie skokowo, gdy globalna średnia temperatura wzrasta o ok. 2 stopnie Celsjusza. I tu kolejna uwaga.
Część opinii publicznej w Polsce, a także – co ciekawe – elity polityczne Rosji, biorą ten wzrost temperatury nad wyraz dosłownie. „Teraz jest u nas zimno – będzie cieplej”. Pojawiają się wizje śródziemnomorskiego Bałtyku, winnic aż po Olsztyn, a u sąsiadów – ekspansji rolnictwa na Syberii. Tak naprawdę mówimy o wzroście średniej globalnej temperatury rocznej w stosunku do epoki przedindustrialnej. Co to znaczy dokładnie dla małego wycinka Ziemi, takiego jak Polska – nie da się jednoznacznie określić. Może prowadzić do wzrostu średniej temperatury rocznej o 5 stopni albo do spadku o 3. Najbardziej prawdopodobne są jednak anomalie klimatyczne, takie jak częstsze powodzie, trąby powietrzne, fale upałów w dużych miastach i inne gwałtowne zjawiska atmosferyczne. Cieplejszy Bałtyk prędzej zamieni się w martwą kałużę niż w Riwierę.
Nie tylko Europa
Teza o samotnej Europie walczącej ze zmianami klimatu, tak jak Don Kichot walczył z wiatrakami, stanowiła refren polskiej prezydencji na zeszłorocznym Szczycie Klimatycznym w Warszawie. Już wtedy pisaliśmy, że to nie do końca prawda. Niektórzy analitycy sugerują, że jest wręcz odwrotnie – że Europa straciła pozycję lidera, a wraz z nią „premię innowacyjną”. Unia Europejska rzeczywiście latami najgłośniej przypominała o konieczności wspólnej ochrony klimatu i pierwsza wzięła na siebie zobowiązania dotyczące ograniczenia emisji. Pamiętajmy, że Protokół z Kioto podpisany w 1997 r. dzielił państwa na rozwinięte i dopiero rozwijające się. Do pierwszej grupy trafił cały „pierwszy” i „drugi świat”, a więc uprzemysłowione kraje kapitalistyczne i te z byłego bloku socjalistycznego, w tym Polska. Do drugiej kategorii trafił cały „trzeci świat”. Przez kilkanaście lat wiele się jednak zmieniło – Chiny stały się drugą lub nawet największą gospodarką świata, szybki rozwój zanotowały inne państwa spoza Europy. Wszyscy mają tego świadomość.
Negocjacje Ramowej Konwencji Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu zmierzają do wprowadzenia zróżnicowanych, ale jednak powszechnych wysiłków na rzecz ochrony klimatu. Kolejny globalny szczyt, COP 20, odbędzie się w grudniu w Limie i to właśnie dlatego decyzja UE potrzebna była już dziś, a nie dopiero za rok, przed szczytem w Paryżu.
Co trzecia turbina wiatrowa stawiana jest w Chinach, które rokrocznie zwiększają inwestycje w zieloną energię – w 2014 r. stały się pod tym względem niekwestionowanym liderem. | Kacper Szulecki
Czy siadanie do stołu z ambitnym planem jest właściwą strategią negocjacyjną, by przekonać pozostałych kluczowych graczy do podjęcia się wiążących zobowiązań w ramach oenzetowskiej konwencji? Można o tym dyskutować, ale trzeba wziąć pod uwagę dwie rzeczy. Świat oczekuje od Europy, że ta wykona pierwszy krok, bo historycznego kontekstu nie da się zignorować. Rozwój Starego Kontynentu – w tym Polski, bo w skali globu jesteśmy krajem wysoko rozwiniętym – odbywał się w dużej części kosztem reszty świata, kosztem środowiska i kosztem przyszłych pokoleń. To, że obecnie Unia Europejska emituje tylko niewielką część światowego dwutlenku węgla, nie zmniejsza jej historycznej odpowiedzialności za dziesięciolecia przemysłowego trucia. Poza tym do dziś to globalna Północ konsumuje produkty, których wykonanie wymaga ton dwutlenku węgla wyrzuconego w atmosferę na globalnym Południu.
Kolejna kwestia konieczna do wyjaśnienia: nie tylko Europa robi coś na rzecz klimatu! Chiny czy USA nie zgodziły się dotychczas na wiążące zobowiązania w ramach konwencji ONZ, ale to wcale nie znaczy, że kraje te nie prowadzą ambitnej polityki klimatycznej. Państwo Środka od 2008 r. testuje w kilku prowincjach system handlu pozwoleniami na emisje, analogiczny do tego obowiązującego w Europie. Od 2016 r. ma on objąć cały kraj. Chiny i Indie już teraz odczuwają skutki zmian klimatu, a w ciągu następnych dwóch dekad będą je odczuwać coraz silniej. Lokalni politycy to rozumieją, dlatego starają się robić co mogą, by utrzymać tak potrzebny ich społeczeństwom wzrost gospodarczy, a jednocześnie ograniczać negatywny wpływ modernizacji na środowisko. Co trzecia turbina wiatrowa stawiana jest w Chinach, które od dekady rokrocznie zwiększają inwestycje w zieloną energię – w 2014 r. stały się pod tym względem niekwestionowanym liderem. W sumie chińskie źródła energii odnawialnej to prawie jedna czwarta całej światowej mocy. Jakby tego było mało, chiński rząd przez subsydia dla swoich producentów doprowadził do spadku cen instalacji fotowoltaicznych (tzw. paneli słonecznych) także na innych rynkach.
W USA warto z kolei przenieść uwagę na poziom poszczególnych stanów, których część emituje więcej dwutlenku węgla niż największe europejskie gospodarki narodowe. 28 z nich realizuje własne plany działań na rzecz klimatu, a dziewięć – w tym ósma największa gospodarka świata, Kalifornia – wprowadziło cele ograniczenia emisji zbliżone do europejskich. Republikański gubernator, Arnold Schwarzenegger, wyznaczył cel redukcyjny na poziomie 80 proc. do 2050 r. (w stosunku do roku 1990) i nakazał największym producentom energii w Kalifornii, żeby od 2010 r. co najmniej 20 proc. ich produkcji pochodziło ze źródeł odnawialnych.
Wielu politologów zajmujących się polityką klimatyczną wskazuje, że rozwiązanie problemu ochrony klimatu w coraz większej mierze zależy od oddolnych i dobrowolnych inicjatyw, których zagregowany wpływ pozwoli zatrzymać nadchodzącą katastrofę. O tego rodzaju projektach – np. działalności koalicji miast amerykańskich – pisaliśmy już wcześniej. Polska powinna aktywnie dołączyć do tych działań, ochrona klimatu to bowiem nie tylko nasz obowiązek, ale i impuls do podniesienia innowacyjności polskiej gospodarki.
Polityka klimatyczna może pomóc przemysłowi
Polityka klimatyczna prowadzić ma do dezindustrializacji, obniżenia konkurencyjności gospodarki. W polskiej debacie to nie wniosek – to pewnik, aksjomat od którego zaczyna się każdą rozmowę. Niestety, mało kto ma dość ochoty i uwagi, by przyjrzeć się danym. Z mitami dezindustrializacji rozprawiał się już rok temu Andrzej Ancygier. Wskazywał, że odpływ przemysłu z Europy nie jest niczym nowym i trudno za to zjawisko – trwające od dziesięcioleci – obwiniać politykę klimatyczną.
Bardzo wiele mówi się o zabójczym wpływie pakietu energetyczno-klimatycznego na przemysł energochłonny. Zapomina się przy tym, że to właśnie ten specyficzny podsektor (chodzi zwłaszcza o producentów stali, aluminium, cementu i plastików) był wyjęty spod klimatycznych regulacji i chroniony bardziej niż białowieskie żubry. Darmowe uprawnienia do emisji, zwolnienie z dopłat do zielonej energii – wszędzie przemysł energochłonny był w stanie wywalczyć ulgi. To, czy przemysł ten jest rzeczywiście „zglobalizowany” i czy wytwarzane przezeń produkty (tzw. materiały podstawowe) mogą być na masową skalę importowane – a zatem, czy rzeczywiście trzeba europejskich producentów trzymać pod ochroną – to kwestia, o którą ekonomiści spierają się od wielu lat.
Cieplejszy Bałtyk prędzej zamieni się w martwą kałużę niż w Riwierę. | Kacper Szulecki
W polskiej debacie przyjmuje się najczęściej, że realizacja bardziej śmiałej polityki klimatycznej automatycznie podwyższa „ceny energii”, co z kolei wpływać ma na obniżenie konkurencyjności. Analizy rynkowe przeczą takiemu rozumowaniu. Wpływ cen prądu na konkurencyjność wielu gałęzi przemysłu jest często przeceniany. Na przykład: w przemyśle RFN, jak wskazują ekonomiści Niemieckiego Instytutu Badań Gospodarczych, koszty energii stanowią średnio 2,2 proc. kosztów całkowitych. Nawet duży wzrost cen energii nie ma dużego wpływu na cenę produktu, zdecydowanie większy mają np. płace. W dodatku – o czym w Polsce nie mówi się prawie wcale – odnawialne źródła energii obniżają hurtowe ceny energii na rynku, a więc te, z których korzysta wielki przemysł. Zupełnie inną sprawą są ceny energii dla gospodarstw domowych. Wpływa na nie wiele czynników – np. opłaty dystrybucyjne czy taryfy operatora. Pomijamy tu fakt, że wyższe ceny energii skłaniają do oszczędzania, co może skutkować porzuceniem odziedziczonego po komunizmie przeświadczenia, że energia musi być tania i można ją do woli marnować.
Jak polityka klimatyczna wpłynie na ceny energii zależy zatem głównie od decyzji producentów energii, polityki Urzędu Regulacji Energetyki oraz Towarowej Giełdy Energii. Skala wzrostu cen jest bardzo trudna do przewidzenia. Zamiast w Brukseli, premier Kopacz powinna więc walczyć o tanią energię w Alejach Jerozolimskich, gdzie mieści się siedziba Urzędu Regulacji Energetyki i PGE, albo na Placu Powstańców Warszawy, w siedzibie Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów.
***
Jeśli poważnie traktować alarmistyczne doniesienia polskich mediów w ostatnich tygodniach, można pomyśleć, że dziś niegrzecznych polskich dzieci nie straszy się już wiedźmami, ale Unią, która przyjdzie i zredukuje nam emisję. Polityka klimatyczna to jednak nie wymysł ekoszaleńców ani nie spisek zachodnioeuropejskiego przemysłu energii odnawialnej. To racjonalna odpowiedź na rzeczywiste zagrożenie. Choć zmiany klimatu dotkną raczej następne pokolenia, mamy moralny obowiązek zrobić co w naszej mocy, by tym zmianom zapobiec. Ochrona klimatu to zarazem wyzwanie i wielka szansa. Wymaga reform, które będą kosztowne, ale przyniosą też dodatkowe korzyści – zdrowiu publicznemu i gospodarce. Jeśli trzeźwo spojrzymy na rachunek kosztów wytwarzanych przez nasze dzisiejsze węglowodorowe gospodarki, a w procesie energetycznej rewolucji dostrzeżemy wszystkie bezpośrednie i pośrednie korzyści, rachunek będzie wyglądać zupełnie inaczej. Wynika z niego nie tylko, że klimat chronić trzeba, ale też – że warto.