Na razie pojawia się w rozmowach z rówieśniczkami niczym obcy, ósmy pasażer Nostromo, najeźdźca i pogromca: „myślę o dziecku”, „umówiłam się z partnerem, że w ciągu dwóch lat będziemy mieli dziecko”, „marzę o byciu w ciąży”, „nie jestem gotowa na dziecko”, „jeśli będę miała dziecko”… Dziecko w tych rozmowach to mityczny stwór, który zachwyca i przeraża jednocześnie. Więzi umysły i rozpala wyobraźnię, a jego niedoprecyzowany, choć wyrazisty wizerunek nie pozwala spać po nocach udręczonym kobietom.

Choć jako kobiety zdobyłyśmy tak wiele i codziennie mozolnie zdobywamy – często wciąż postrzegane jesteśmy jako chodzące łona, które w końcu kiedyś wypełnią się dziećmi. | Katarzyna Kazimierowska

Macierzyństwo pociąga i zniewala, nie pozostawia niemal żadnej kobiety obojętną. Dlaczego? Nie dlatego, że każda z nas – jak uważają konserwatywni publicyści – przychodzi na świat z silnym, wyssanym niemal z mlekiem matki instynktem macierzyńskim i od pierwszej miesiączki marzy o posiadaniu potomstwa. Kobieta – trawestując Simone de Beauvoir – nie rodzi się matką, tylko się nią staje. Trochę jak z pierwszym pocałunkiem – koleżanki opowiadały, widzisz to na filmach, a i tak zastanawiasz się, jak to jest i fantazjujesz tak długo, dopóki się nie wydarzy. Tyle że pocałunek trwa chwilę, a matką zostaje się już na dobre.

I to słusznie przeraża, bo w czasach rozbuchanej konsumpcji, silnego indywidualizmu, kiedy chcemy żyć pełnią życia, macierzyństwo nie tylko sprowadza nas do tradycyjnej roli kobiety udomowionej, kobiety z porządku natury, a nie kultury, ale przynajmniej na chwilę odbiera nam dostęp do tych dóbr i tych wolności, do których zdążyłyśmy już przywyknąć i które zdążyły już nas rozleniwić. To właśnie dlatego książka Agnieszki Graff „Matka Feministka” wywołała taką burzę. Wznieciła dyskusję o tym, o czym feminizm nie chciał pamiętać – że matka to też kobieta, o którą trzeba walczyć.

Mniej więcej w tym samym czasie na blogu innej znanej feministki, Anny Zawadzkiej, pojawił się wpis pt. „Macierzyzm”, który nie wywołał takiego szumu, jak książka, ale warto go przeczytać, bo jest głosem przeciwnym do opinii Graff. Po co tyle pisać o macierzyństwie, pyta autorka, skoro matki to i tak grupa uprzywilejowana? A jeśli już o macierzyństwie mówić, to czemu nie w kontekście kobiet, które nie chcą mieć dzieci albo czują, że są do roli matki społecznie zmuszane? To ważny głos, pod którym zapewne podpisałoby się niemało moich rówieśniczek. Bo choć jako kobiety zdobyłyśmy – i codziennie mozolnie zdobywamy – tak wiele, wciąż często jesteśmy postrzegane jako chodzące łona, które w końcu kiedyś wypełnią się dziećmi. Tak jakby dopiero macierzyństwo czyniło z nas pełnoprawnych członków społeczeństwa.

Julia Kristeva w swoim eseju „Motherhood today” twierdzi, że koncentrując się na biologicznych i społecznych aspektach macierzyństwa, staliśmy się pierwszą cywilizacją, której brakuje dyskusji poświęconej złożoności tego zjawiska. Nie rozumiemy, że kobieta może odsuwać od siebie myśli o dziecku, a jednocześnie pragnie być matką.

To ambiwalentne podejście, oscylujące między zachwytem nad urokami macierzyństwa, które koloryzuje prasa branżowa, a ujęciem problematycznym, z powracającym jak refren pytaniem czy jesteś gotowa na dziecko i związaną z tym odpowiedzialność, sprawia, że wiek, w którym kobiety zostają matkami, przesuwa się coraz bardziej. Nie tylko w dużych miastach z inteligencką klasą średnią, ale w ogóle. Do tego dochodzą oczywiście czynniki ekonomiczne, społeczne, życiowe. Skutek jest taki, że – jak donosi tygodnik Polityka – brak dojrzałości do roli matki w Polsce zgłasza dziś co trzecia 30-latka.

Przez lata pozwoliliśmy macierzyństwo upolitycznić, urynkowić, uczynić medialną rozrywką, troską na fotelu u psychoterapeuty, pozwoliliśmy je spatologizować i infantylnie ucukrzyć. | Katarzyna Kazimierowska

Jednocześnie w trwającej w Polsce od kilku lat dyskusji o kosztach macierzyństwa – tych ekonomicznych, emocjonalnych i życiowych – zapominamy być może o tym, o czym pisze w swojej wydanej dekadę temu książce, „Maternal desire”, Daphne de Marneffe. Autorka przypomina, że w walce o siebie, w korzystaniu z tego, ile wywalczył dla nas feminizm, w przeglądaniu się w lansowanych przez media wizerunkach – matki idealnej, perfekcyjnej pani domu, matki Polki, matki udręczonej, Matki Boskiej – zapominamy o tym, co od wieków sprawia, że nadal rodzimy. O zwykłej potrzebie, czy też o zwykłym pragnieniu, bycia matką.

Przez lata pozwoliliśmy macierzyństwo upolitycznić, urynkowić, uczynić medialną rozrywką, troską na fotelu u psychoterapeuty, pozwoliliśmy je spatologizować i infantylnie ucukrzyć. Zamknąć w domu, ubezwłasnowolnić, odebrać mu jego wagę i godność, podsumowując je często krótko: siedzenie w domu z dziećmi. Zapomnieliśmy w tym wszystkim o wartości, jaką macierzyństwo ze sobą niesie. Nie chodzi tylko o danie życia, ale przede wszystkim o opiekę i wychowanie dziecka. To jest ogromna odpowiedzialność i ogromna praca. Jak napisała Rachel Cusk w książce „Life’s work. On becoming a mother”, wspominanej przez mnie wielokrotnie na łamach „Kultury Liberalnej” , macierzyństwo praca na całe życie.

Myślę, że w swoich dywagacjach na temat tego, czy zdecydować się na dziecko czy nie, o tym akurat myślimy rzadko. Nie zastanawiamy się, czy macierzyństwo to coś, czego naprawdę pragniemy. Co wynika nie z naszych intelektualnych przemyśleń popartych Freudem, Derridą czy Schopenhauerem, a jest czystym, pierwotnym pragnieniem dania i wychowania życia? To moim zdaniem powinien być punkt wyjścia.