Tę tezę doskonale zilustrował zupełnie surrealistyczny obrazek. Gdy zbliżała się kulminacja marszu na błoniach Stadionu Narodowego, na scenie rozpoczęły się pierwsze przemówienia. Z pomocą słabego nagłośnienia występujący próbowali bezskutecznie przebić się przez hałas skandowanych haseł, huku petard i bezładnych okrzyków. O czym mówiono? Okazało się, że byliśmy świadkami… zaręczyn. Jednak romantyczny i w gruncie rzeczy sympatyczny gest zupełnie nie pasował do kontekstu – grupki osób rzucających racami, petardami i kamieniami w kordony policji. Dopiero później organizatorzy wyraźnie i systematycznie zaczęli odcinać się od „chuliganów” i „prowokatorów”.
Wydarzenia, do których doszło na Marszu Niepodległości, to jednak nie tyle świadectwo sprytu czy umiejętności manipulacyjnych działaczy Ruchu Narodowego, ile ich słabości. | Monika Helak
Z pewnością chcieli w większym stopniu kontrolować przebieg wydarzenia, o czym świadczą chociażby decyzje organizacyjne. Wytyczono trasę teoretycznie pozbawioną punktów zapalnych, idącą najpierw szerokimi Alejami Jerozolimskimi, potem mostem Poniatowskiego, wreszcie – przez rondo Waszyngtona – na błonia Stadionu Narodowego. Po drodze – żadnych (może poza palmą na rondzie de Gaulle’a) kontrowersyjnych instalacji artystycznych, squatów, wąskich uliczek, którymi mogłyby podążyć odłączone od głównego nurtu grupki. Bardzo długo na marszu było stosunkowo spokojnie, co można przypisywać właśnie jego proksemice. Ale z tego samego powodu, dla którego do zamieszek nie doszło wcześniej, trudno mówić o tym, by ci chuligani czy pseudokibice, którzy starli się z policją, dołączyli do marszu przy okazji. Nie przybiegli bowiem znikąd. Oni też, należy to wyraźnie powiedzieć, stanowią część jego uczestników. Pytanie – na ile immanentną.
Koniec końców mieliśmy do czynienia z sytuacją schizofreniczną. Oto z jednej strony padały ze sceny deklaracje odcinania się od prowokatorów i twierdzenia, że policja nie może pojawić się na błoniach Stadionu Narodowego, czyli w domyśle tam, gdzie legalnie gromadzą się spokojni demonstranci. Z drugiej, widać było całkowity brak kontroli nad działaniami „prowokatorów”, których nie brakowało także pośród osób zgromadzonych pod sceną, o czym mogłam się przekonać naocznie.
Wydarzenia, do których doszło na Marszu Niepodległości, to jednak nie tyle świadectwo sprytu czy umiejętności manipulacyjnych działaczy Ruchu Narodowego, ile ich słabości. Liderzy narodowców zorientowali się, że wielu wyborców byłoby skłonnych poprzeć tę inicjatywę, gdyby nie „nieucywilizowanie” niektórych jej reprezentantów i coroczne listopadowe ekscesy. Nie są oni jednak w stanie – mimo widocznej obecności Straży Marszu – nad chuligaństwem zapanować. Bijatyka na rondzie Waszyngtona, a także tradycyjna już obecność haseł ksenofobicznych czy antysemickich na pewno sprawią Ruchowi Narodowemu kolejne trudności w choćby częściowym odejściu od wizerunku grupy prymitywnych bandytów idących na politycznych przeciwników z pałkami.
Ostatnie wybory do Europarlamentu pokazały miałkość potencjału politycznego, jakim dysponuje Ruch Narodowy. Nie znaczy to jednak, że tak będzie już zawsze. | Monika Helak
Chęć zmiany wizerunkowej była jednak żywo na tegorocznym Marszu Niepodległości wyrażana, przede wszystkim w wieńczących zgromadzenie przemówieniach. Robert Winnicki, jako kandydat z ramienia Ruchu Narodowego na prezydenta Wrocławia, odwoływał się do swoich haseł wyborczych i wraz z innymi występującymi zachęcał uczestników do włączenia się w walkę polityczną – organizację referendum w sprawie zakazu sprzedaży ziemi obcokrajowcom czy głosowanie w wyborach na narodowców. W tym samym czasie padły słowa o „armii patriotów” kierującej się nie emocjami, a rozumem; o armii, która nie daje się zamykać w więzieniach i walczy o takie państwo, w którym będzie się chciało mieszkać. Armii, która odcina się zarówno od elity rządzącej, jak i głównej partii opozycyjnej.
Coś jednak zgrzyta w tym dążeniu. Po pierwsze: czy tak różnorodną i jednak niezdyscyplinowaną masą da się tak po prostu pokierować? Po drugie: czy udział w marszu może przerodzić się w masowe wrzucanie kart wyborczych do urn? Choć antysystemowość wprzęgnięta w system nie jest zjawiskiem nowym ani wyjątkowym [1], ostatnie wybory do Europarlamentu – kiedy wspomnienie o 11 listopada 2013 r. i spalonej Tęczy na warszawskim placu Zbawiciela było jeszcze dość żywe – pokazały miałkość potencjału politycznego, jakim dysponuje Ruch Narodowy. Nie znaczy to jednak, że tak będzie już zawsze. Wbrew temu, co regularnie słyszymy w mediach, polska scena polityczna nie jest zabetonowana. Nadchodzące wybory samorządowe i parlamentarne mogą popchnąć naszą politykę w innym, nieprzewidywalnym kierunku. Być może jeszcze bardziej niechcianym i niepokojącym, niż ten wyznaczony przez grupki chuliganów rokrocznie demolujących stolicę.
Przypisy:
[1] Joseph Heath, Andrew Potter, „Bunt na sprzedaż. Dlaczego kultury nie dały się zagłuszyć?”, wyd. Muza, Warszawa 2010.
Za cenne uwagi dziękuję Grzegorzowi Brzozowskiemu
*Niniejszy tekst został poprawiony. W pierwotnej wersji błędnie napisaliśmy, że Marsz Niepodległości przeszedł Alejami Ujazdowskimi.